Ubiegłej jesieni odbyło się posiedzenie plenarne wysokiego szczebla Zgromadzenia Ogólnego ONZ, w którym uczestniczyło ponad 170 głów państw. Określono je mianem „największego zjazdu światowych przywódców w historii”, a jego celem było omówienie postępów realizacji Milenijnych Celów Rozwoju (MCR). Jak stwierdzono, „była to trafiająca się raz na 25 lat okazja do podjęcia odważnych decyzji” oraz „historyczny moment zwrotny wymagający od nas ambitnych działań”.
Jednym z owych międzynarodowych celów wziętych pod lupę było zapewnienie powszechnego nauczania na poziomie podstawowym do roku 2015. ONZ nie była zadowolona z postępów w tym względzie. Wciąż bowiem oficjalna liczba dzieci nieuczęszczających do szkoły wynosi ponad 115 mln, spośród których 80 proc. to mieszkańcy Afryki Subsaharyjskiej i Azji Południowej. W przypadku mających szczęśliwie możliwość chodzenia do szkoły sytuacja również nie jest zbyt wesoła, ponieważ, jak podaje ONZ, „w krajach rozwijających się program nauczania dla szkół podstawowych jest szokująco ubogi”.
Należało więc coś z tym zrobić. Na szczęście w sukurs ONZ przyszedł Jeffrey D. Sachs, autor książki Koniec z nędzą, powołany na stanowisko specjalnego doradcy ds. MCR przy sekretarzu generalnym Kofim Annanie. Jest on również dyrektorem Instytutu Ziemi na Uniwersytecie Columbia. Sachs proponuje metodę „szybkich zwycięstw”, cechujących się „krótkoterminowym oddziaływaniem o wysokim potencjale” oraz możnością „błyskawicznego zaimplementowania”. Na szczycie jego listy zadań znalazło się „zniesienie odpłatności szkół nie później niż przed końcem 2006 r.”, co miałoby zostać sfinansowane w ramach zwiększenia pomocy międzynarodowej. Nie powinno nas zaskakiwać, że ONZ w pełni poparła takie rozwiązanie.
Niestety, metoda ta nie przyniesie oczekiwanych rezultatów. Tak się składa, że przez ostatnie dwa i pół roku nadzorowałem i prowadziłem badania dotyczące edukacji w Afryce Subsaharyjskiej (w Kenii, Nigerii i Ghanie) oraz w Azji (w Indiach i Chinach). Jak się okazuje, ubodzy mieszkańcy owych krajów, z własnej inicjatywy i w sposób zupełnie niezauważony jak dotąd przez resztę świata, dokonują właśnie edukacyjnej rewolucji. Otóż ludzie ci masowo odwracają się od bezpłatnego systemu państwowej oświaty z powodu jego niskiej jakości i braku odpowiedzialności. Powstałą w ten sposób lukę zapełniają natomiast wywodzący się z lokalnych społeczności przedsiębiorcy zakładający przystępne cenowo szkoły prywatne.
Spójrzmy chociażby na Kiberę w kenijskim Nairobi, będącą prawdopodobnie największą dzielnicą slumsów w Afryce. W wybudowanych na terenie dawnych kolei ugandyjskich błotnych lepiankach zadaszonych blachą falistą mieszka około pół miliona osób. Kenia to jeden z ulubionych przykładów ONZ rzekomo ilustrujących zalety bezpłatnej edukacji podstawowej. W styczniu 2003 r. zainicjowano tam program Free Primary Education (FPE) na bazie 55 mln dolarów pomocy udzielonej przez Bank Światowy. Było to prawdopodobnie największe bezpośrednie dofinansowanie jakiegokolwiek programu społecznego. Rezultaty zadziwiły świat: były prezydent Bill Clinton przyznał na przykład, że bardzo chciałby poznać rządzącego Kenią Mwai Kibaki, „ponieważ zniósł on odpłatność szkół”, przez co „przysłużył się on społeczeństwu bardziej niż jakikolwiek inny były lub przyszły przywódca”. Podczas swojej wizyty w Olympic Primary School – jednej z pięciu szkół państwowych usytuowanych na obrzeżach Kibery – brytyjski minister finansów Gordon Brown oznajmił zebranym tłumom, iż jego rodacy w pełni popierają przekazanie swoich podatków na wsparcie FPE. Wszyscy, włącznie z sir Bobem Geldofem i Bono, zachwycają się, że do szkół podstawowych w Kenii poszło kolejne 1,3 mln dzieci. Zgodnie z powszechnie panującą opinią wyrwano je ze szponów ignorancji dzięki pomocy społeczności międzynarodowej – która musi odtąd wykładać 7 lub 8 mld dolarów rocznie, aby kolejne kraje mogły powtórzyć sukces Kenii.
Niestety ta powszechnie panująca opinia jest błędna. Ignoruje ona zdumiewający fakt, iż biedni mieszkańcy Afryki pragnący dobrego wykształcenia dla swoich dzieci bynajmniej nie siedzieli bezczynnie w oczekiwaniu na pomoc ze strony gwiazd i zachodnich polityków. Jak się bowiem okazuje, nawet w najbardziej zubożałych slumsach Afryki i południowej Azji powstają liczne szkoły prywatne dla ubogich. Co więcej, nie tylko zaspokajają one potrzeby dzieci, lecz także osiągają lepsze wyniki niż placówki państwowe – i to przy znacznie mniejszych nakładach finansowych.
Chcąc przekonać się o tym osobiście, udałem się do Kibery. Nie mogłem bowiem oprzeć się wrażeniu, że ów głośno odtrąbiony sukces FPE ma więcej wspólnego z propagandą niż z rzeczywistością. Wszak podobną sytuację widziałem już w Indiach, gdzie najbiedniejsi wcale nie byli zadowoleni ze szkół państwowych: opisane w niedawnych badaniach niezapowiedziane wizytacje ujawniły, że tylko w połowie z owych placówek rzeczywiście czegokolwiek nauczano. Nie dziwi zatem, że miejscowi zaczęli masowo wybierać tanie szkoły prywatne zakładane przez lokalnych przedsiębiorców. Czy w Kenii będzie inaczej? Od ministra edukacji tego kraju usłyszałem, że na szkoły prywatne mogą pozwolić sobie tylko bogaci, więc moje badania to ślepy tor. Mimo wszystko wytrwałem w swoim postanowieniu i udałem się do slumsów. W Nairobi panowała akurat pora deszczowa. Błotniste drogi Kibery zamieniły się w grzęzawiska. Poruszanie się nimi wymagało najwyższej uwagi.
W ciągu kilku minut znalazłem to, czego szukałem: dwupoziomowy, rachityczny, blaszany budynek opatrzony szyldem z napisem „Szkoła podstawowa Makina”. Spotkałem tam jej właścicielkę Jane Yavetsi, rezydującą w zagraconym gabinecie. Opowiedziała mi swoją historię z wielkim zaangażowaniem: „Darmowa edukacja to ogromny problem”. Od jej wprowadzenia liczba uczniów uczęszczających do Makina spadła z 500 do 300, przez co Jane ma problemy z opłaceniem czynszu. Co ciekawe, w przeważającej mierze to bardziej zamożni rodzice, regularnie płacący czesne, postanowili przenieść swoje dzieci do szkoły publicznej. Opłaty za naukę w Makina wynoszą około 200 szylingów kenijskich (KES) miesięcznie, tj. 2,8 dolara, a w przypadku dzieci z najbiedniejszych rodzin i sierot – jest ona darmowa. Odkąd Jane założyła tę szkołę dziesięć lat temu, borykała się z różnymi trudnościami, ale dopiero obecna sytuacja naprawdę ją martwi: „Wprowadzenie publicznej oświaty poważnie zaburzyło moją działalność”.
Makina to nie jedyna szkoła prywatna w Kiberze. Tuż obok znajduje się kolejna, a kawałek dalej, po przeciwnych stronach torów, jeszcze dwie. Natchniony tymi odkryciami, zebrałem grupę miejscowych badaczy pod wodzą Jamesa Shikwatiego z Międzyregionalnej Sieci Ekonomicznej (Inter-Region Economic Network), wraz z którą ruszyliśmy błotnistymi drogami i zaułkami na dalsze poszukiwanie szkół prywatnych. W efekcie znaleźliśmy 76 z ogólną liczbą uczniów wynoszącą 12 tys. We wspomnianych już pięciu placówkach rządowych na terenie Kibery uczy się około 8 tys. dzieci, jednak połowa z nich pochodzi tak naprawdę z zamieszkałych przez klasę średnią przedmieść. Tak więc pomimo wprowadzenia bezpłatnej oświaty publicznej szkoły prywatne nadal zaspokajają potrzeby większości dzieci ze slumsów.
Typowe doświadczenie?
Być może doświadczenia Jane to tylko odosobniony przypadek? Bynajmniej – większość właścicieli owych 76 szkół w Kiberze odnotowało znaczny spadek liczby uczniów po tym, jak wprowadzono w życie program FPE. Co ciekawe jednak, wielu rodziców, którzy początkowo zabrali swoje dzieci ze szkół prywatnych, postanowiło ponownie korzystać z ich usług, gdyż szkoły rządowe całkowicie ich zawiodły. Dowiedzieliśmy się też, że program FPE przyczynił się do zamknięcia 35 szkół prywatnych (w przypadku 25 z nich – w sposób bezpośredni). Po przeanalizowaniu danych, stwierdziliśmy, że rzeczywista liczba dzieci, które opuściły szkoły prywatne jest znacznie wyższa niż owe 3300, które oficjalnie przeszły do szkół rządowych na terenie Kibery i które wliczono do owego, tak hucznie opiewanego, miliona nowych uczniów.
Krótko mówiąc: oficjalne dane dotyczące wzrostu liczby dzieci uczęszczających do szkoły są fałszywe. Rzeczywistą zmianą, jaką wywołał program FPE, było przeniesienie się dzieci ze szkół prywatnych do publicznych, a co do realnej liczby uczniów na poziomie podstawowym, to w najlepszym wypadku pozostała niezmieniona.
Wyniki naszych badań zaprezentowałem przedstawicielom rządu, Banku Światowego i organizacji zajmujących się pomocą międzynarodową. Przede wszystkim zaskoczyła ich liczba znalezionych przez nas szkół prywatnych. Uznali jednak, że odpływ dzieci do szkół publicznych to coś dobrego, ponieważ „szkoły prywatne nie są przecież w stanie zapewnić edukacji wysokiej jakości”. Z poglądem tym zgadza się Komisja na rzecz Afryki pod przewodnictwem Tony’ego Blaira: przyznawszy, że w pewnych nieokreślonych częściach Afryki Subsaharyjskiej faktycznie powstały liczne szkoły prywatne, oznajmiła, iż „działają bez odpowiednich regulacji państwowych i cechują się niską jakością usług”.
Czy to oznacza, że rodzice posyłający swoje dzieci do tych „niskiej jakości” płatnych szkół, są lekkomyślni? Właścicielka szkoły w Ghanie (dokąd udaliśmy się z dalszymi badaniami), która znalazła się w podobnej sytuacji, zganiła mnie, gdy zwróciłem uwagę, że jej budynek składa się tylko z blaszanego dachu opartego na chwiejących się palikach, podczas gdy kilkaset metrów dalej otwarto solidną, murowaną szkołę publiczną. „W edukacji nie chodzi o budynki. Liczy się to, co nauczyciel ma w sercu. My kochamy nasze dzieci i robimy wszystko z myślą o ich dobru”. Nie odpowiedziała jednak, gdy zapytałem, co jej zdaniem mają w sercu nauczyciele z tej drugiej szkoły.
W toku dalszych badań prowadzonych w Kenii rozmawialiśmy z rodzicami, których część przeniosła swoje dzieci do „darmowych” szkół rządowych, jednak pod wpływem rozczarowania nimi powrócili do placówek prywatnych. Powody były proste: Liczebność klas w szkołach publicznych wzrosła dramatycznie nawet do ponad stu uczniów na jednego nauczyciela (a więc pięciokrotnie więcej niż w szkołach prywatnych). W związku z tym praca dzieci nie była należycie sprawdzana i oceniana, co widać było po zeszytach – na jakikolwiek wpis ze strony nauczyciela trzeba było czekać tygodniami (podczas gdy w szkołach prywatnych nauczyciele weryfikowali postępy dzieci na bieżąco). Co więcej, niejednokrotnie zdarza się, że w trakcie zajęć nauczyciele zajmują się np. robieniem na drutach lub po prostu śpią. Oto jak jeden z rodziców podsumował tę sytuację: „Kiedy na targu ktoś zaproponuje ci owoce i warzywa za darmo, to na pewno będą już nadpsute. Jeśli chcesz świeże produkty, musisz za nie zapłacić”.
Zdaniem urzędników ci biedni rodzice są w błędzie. Czy rzeczywiście tak jest? Aby to sprawdzić, za pomocą testów standaryzowanych z matematyki, języka angielskiego i suahili zbadaliśmy grupę 3 tys. dzieci, której jedną połowę stanowili uczniowie w slumsach Nairobi, a drugą uczniowie szkół publicznych działających na ich obrzeżach. Po sprawdzeniu poziomu ilorazu inteligencji dzieci i nauczycieli rozdaliśmy uczniom, ich rodzicom, nauczycielom i administratorom szkół kwestionariusze, dzięki którym mogliśmy uwzględnić wszelkie istotne zmienne. Pomimo faktu, że do szkół rządowych uczęszczają zarówno dzieci z klasy średniej, jak i ze slumsów, szkoły prywatne – w których uczą się tylko dzieci ze slumsów – osiągają lepsze wyniki w matematyce i suahili. Placówki publiczne początkowo prezentowały się lepiej pod względem języka angielskiego, co wynikało jednak stąd, że dzieci z lepiej sytuowanych rodzin mają styczność z angielskim dzięki telewizji i rodzicom. Kiedy jednak uwzględniliśmy statystycznie wszystkie istotne zmienne środowiskowe, okazało się, że uczniowie szkół prywatnych osiągają lepsze wyniki w każdym z trzech przedmiotów.
To jednak nie wszystko. Otóż szkoły prywatne potrzebują znacznie niższych nakładów finansowych niż publiczne. Nawet jeśli pominiemy ogromne koszty rządowej biurokracji i porównamy je na poziomie klasy jako takiej, zobaczymy, że szkoły prywatne radzą sobie lepiej, chociaż płacą swoim nauczycielom jedną trzecią tego co placówki publiczne: średnia pensja miesięczna w szkole publicznej wynosi 11,080 KES (155 dolarów), natomiast w prywatnej – 3,735 (52 dolary).
Tak więc modelowy przykład oenzetowskiej strategii „szybkich zwycięstw” w postaci darmowej edukacji podstawowej sprowadził się wyłącznie do przeniesienia dzieci ze szkół prywatnych, w których mogły liczyć na dobrą opiekę pod ścisłym nadzorem rodziców oraz rzetelnych nauczycieli, do publicznych, w których spotyka je nieustannie zawód. Jedna z mam zaproponowała jasne rozwiązanie: „Nie chcemy, żeby nasze dzieci chodziły do państwowej szkoły. To rząd zaoferował nam darmową edukację. Dlaczego zamiast tego nie dał nam po prostu pieniędzy, abyśmy sami zdecydowali, dokąd posłać nasze dzieci?”. Dla tej kobiety system bonów oświatowych to oczywisty krok naprzód, pozwalający jej samodzielnie decydować o swoim życiu.
„Pomoc” ustawiczna
Moglibyśmy oczywiście założyć, że problemy te mają charakter przejściowy i wynikają z wczesnej fazy strategii „szybkich zwycięstw” – potrzeba po prostu czasu, aby ustąpiły. Dowody jednak przeczą takiej tezie. Za przykład niech posłuży nam Nigeria, gdzie w 1976 r. wprowadzono podobny program darmowej edukacji podstawowej. Pomimo ogromnej pomocy międzynarodowej przeznaczonej na jego realizację wciąż jest on daleki od jakiegokolwiek sukcesu.
Jadąc wiaduktem autostrady nad Wyspą Wiktorii, w tętniącym życiem Lagos, zobaczymy dzielnicę slumsów Makoko, zamieszkałą przez około 50 tys. osób. Jako pierwsze w oczy rzucają się drewniane chaty na palach ciągnące się wzdłuż laguny, młodzi mężczyźni w łodziach płaskodennych i kobiety manewrujące wąskimi kanałami w drążonych z pni czółnach. Jako że mieszkańcy gotują na otwartych paleniskach, nad dzielnicą unosi się gęsta chmura smogu. Nie jest to więc miejsce, które kojarzylibyśmy z jakąkolwiek rewolucją edukacyjną – a jednak właśnie taki proces trwa tam w najlepsze.
Aby dostać się do Makoko samochodem, należy zjechać z mostu Third Mainland Bridge w zatłoczoną Murtala Muhammed Way i skręcić w Makoko Street. Musimy przy tym uważać na tłumy kobiet sprzedających pomidory, paprykę, pochrzyny, chili i raki. Na końcu ulicy znajdują się natomiast dwa równolegle stojące, czteropiętrowe, betonowe budynki. Mieszczą się w nich trzy publiczne szkoły podstawowe. Kiedyś działały jako placówki kościelne, ale w latach 80. znacjonalizowano je, aby, zgodnie z zamysłem urzędników państwowych, służyły całej populacji Makoko.
Wizyta w owych szkołach była przygnębiająca. Warto zaznaczyć, że zapowiedzieliśmy nasz przyjazd, więc ich władze miały czas na przygotowanie się. Pomimo tego dzieci w większości klas siedziały niemal bezczynnie. W jednej z nich młody nauczyciel spał na biurku i nie obudził się nawet, kiedy jego podopieczni wstali i głośno się z nami przywitali. Kolejny czytał gazetę, a jeszcze inny, po napisaniu na tablicy kilku prostych formułek do zanotowania w zeszycie, zajął się rozmową z kimś na korytarzu. W drugiej szkole natrafiliśmy na klasę pierwszoroczną liczącą 95 osób – z powodu długotrwałej absencji nauczyciela połączono trzy grupy w jedną. Dzieci te właściwie nie robiły nic, niektóre spały, a jedna dziewczynka zajęła się myciem okien. Jedyny nauczyciel był gdzieś na zewnątrz. Co gorsza, nikt z personelu, nawet dyrektorka, nie czuł się nawet odrobinę zażenowany tą sytuacją. Kiedy zapytałem dzieci, jakiego przedmiotu się właśnie uczą, nikt nie odpowiedział. Dyrektorka wrzasnęła więc na nie, aby wymusić odpowiedź. „Mają teraz matematykę”, powtórzyła nam uprzejmym tonem, najwyraźniej ignorując fakt, że żadne z nich nie miał przed sobą otwartego podręcznika.
Ta jedna szkoła mogłaby pomieścić nawet 1500 uczniów. Jak dowiedzieliśmy się od dyrektorki, kilka lat temu rodzice masowo wypisali z niej swoje dzieci z powodu strajków nauczycieli. Teraz jednak sytuacja rzekomo się poprawiła, gdyż liczba zapisanych wynosi 500. Na ostatnim piętrze owego surowego budynku znajduje się sześć sal lekcyjnych, z biurkami i krzesełkami, wciąż czekającymi na uczniów. „Dlaczego rodzice nie posyłają tu swoich dzieci?”, zapytaliśmy dyrektorki. Dla niej sprawa była prosta: „Rodzice w slumsach nie cenią edukacji. Są niepiśmiennymi ignorantami. Niektórzy nawet nie wiedzą, że tu nie płaci się za naukę. Dla większości posyłanie dzieci do szkoły to zawracanie głowy”. Kiedy zasugerowaliśmy jej, że być może rodzice wybierają po prostu szkoły prywatne, zareagowała śmiechem: „Rodziny w slumsach są zbyt ubogie, aby było je stać na prywatną naukę!”.
Pani dyrektor całkowicie się myli. Po zakończonej wizycie ruszyliśmy dalej. Smołowaną drogą zakończoną progiem zwalniającym dotarliśmy do Apollo Street, która okazała się niemal zbyt błotnista dla samochodu. Lawirowaliśmy więc w tej chlupiącej mazi pomiędzy kałużami szlamu, błota, odchodów i stosów śmieci. Wzdłuż drogi ciągnęły się wspomniane drewniane chaty na palach zanurzonych w czarnej wodzie. Wreszcie znaleźliśmy to, czego szukaliśmy – pokryty różowym tynkiem betonowy budynek ozdobiony kolorowymi wizerunkami dziecięcych zabawek i zwierząt. Na szczycie jego ściany widniał natomiast napis: „Szkoła prywatna Ken-ade”.
Jej właścicielem jest Bawo Sabo Elieu Ayeseminikan, znany miejscowym jako BSE. Chociaż założył on szkołę 16 kwietnia 1990 r., nie znajdziemy jej w żadnym rządowym rejestrze. Początkowo liczyła ona pięcioro uczniów, a za salę lekcyjną służył kościół. Rodzice opłacali ich naukę codziennie, chyba że w danej chwili nie byli w stanie. Obecnie szkoła ma około 200 uczniów w wieku od przedszkola do szóstej klasy. Czesne wynosi 2200 nair nigeryjskich (17 dolarów) za semestr lub 4 dolary za miesiąc. Grupa 25 szczególnie ubogich dzieci uczy się za darmo. „Jeżeli przychodzą do mnie sieroty, nie mogę ich przecież ot tak odesłać”, wyjaśnia BSE.
Filantropia i komercja
Jego motywacją do założenia szkoły była mieszanka filantropii i komercji. Potrzebował bowiem pracy i dostrzegł popyt na usługi edukacyjne ze strony rozczarowanych szkołami państwowymi rodziców. Jednocześnie jednak szukał sposobu, aby pomóc dzieciom ze swojej społeczności i kościoła stać się lepszymi ludźmi. Mimo iż na drugim końcu drogi, jakiś kilometr dalej, znajdują się wspomniane już trzy publiczne podstawówki, dla wielu rodziców odległość ta stanowi poważny problem. Nie chcą po prostu, aby ich córki chodziły ulicami, gdzie mogą czaić się porywacze. Głównie jednak chodziło o niezadowalające standardy nauczania w szkołach publicznych i pragnienie znalezienia alternatywy. Częste strajki nauczycieli – bądź co bądź uzasadnione opóźnieniami w wypłatach – również były jedną z przyczyn, dla których miejscowe rodziny wsparły BSE w pomyśle założenia szkoły.
Postanowiliśmy odwiedzić rodziców w ich domach. Miejscowa społeczność to ludzie ubodzy, mężczyźni zajmują się przeważnie rybołówstwem, a kobiety sprzedażą ryb i innych towarów na Apollo Street. Ich zarobki wynoszą co najwyżej 50 dolarów miesięcznie, ale wielu zarabia mniej. Mimo to otwarcie mówią nam, że bez cienia wątpliwości poślą swoje dzieci do szkoły prywatnej, jeżeli będzie ich na to stać. Zdarza się, że w danej rodzinie część dzieci uczęszcza właśnie do placówki prywatnej, a część do publicznej. Widzą przy tym diametralną różnicę w podejściu do uczniów. Jedna z kobiet powiedziała: „Podręczniki dzieci ze szkół publicznych wyglądają na zupełnie nietknięte”. Z kolei pewien ojciec zauważył: „Mijamy szkoły publiczne codziennie i za każdym razem widzimy, że dzieci siedzą bezczynnie na podwórkach pozostawione same sobie, a w szkołach prywatnych – siedzą w środku i pilnie się uczą”.
Oczywiście podstawówka Ken-ade nie jest jedyną w Makoko. Należy bowiem do grona trzydziestu tego typu placówek działających w całych slumsach. Wiemy to, ponieważ wraz z moim zespołem badawczym, złożonym ze studentów Uniwersytetu w Ibadanie, jednej z czołowych uczelni w Nigerii, postawiliśmy sobie za cel znaleźć jak najwięcej takich szkółek. Liczbę zapisanych do nich uczniów oszacowaliśmy na 3611 – są to wyłącznie dzieci z Makoko. We wspomnianych placówkach publicznych uczyło się z kolei 1709 uczniów, spośród których część pochodzi spoza slumsów. Oznacza to więc, że przytłaczająca większość, co najmniej 68 proc., dzieci mieszkających w Makoko chodzi do szkoły prywatnej.
Niezależnie od tego, czy mówimy o Nigerii, Ghanie, która swój program FPE zainicjowała w roku 1996, czy o Indiach, gdzie darmową edukację podstawową wprowadzono w roku 1986, moi współpracownicy, badając najbiedniejsze obszary owych krajów, za każdym razem odkrywali ten sam schemat: większość mieszkających tam dzieci chodzi do szkół prywatnych, które osiągają lepsze wyniki niż placówki państwowe i to o wiele mniejszym kosztem.
Podsumowując, widzimy zatem, że ONZ stawia nie tylko na błędne rozwiązania, lecz także marnuje znakomitą okazję: wszak działalność szkół prywatnych w ubogich społecznościach jest przecież oddolnym rozwiązaniem problemu upowszechnienia podstawowej edukacji opisanego w MCR, które w dodatku nie wymaga ogromnej pomocy międzynarodowej. Skoro tak wiele dzieci uczy się w nierejestrowanych urzędowo szkołach prywatnych, oznacza to, że cel ten jest o wiele łatwiejszy do osiągnięcia niż się to oficjalnie przyznaje. Eksperci alarmują, że w nigeryjskim stanie Lagos 50 proc. dzieci nie chodzi do szkoły. Według moich szacunków jest to 26 proc. – oficjalne dane nie uwzględniają bowiem szkół prywatnych, funkcjonujących poza radarem państwa.
Mamy tu więc do czynienia z historią całkowicie niedostrzeżonego sukcesu. Powody tego stanu rzeczy wydają się oczywiste. Przede wszystkim rządy czują się zagrożone tą kontrrewolucją prywatnej edukacji. Jeśli bowiem nie potrafią skutecznie zapewnić swoim obywatelom podstawowej oświaty, to społeczeństwo może zacząć zastanawiać się: „co tak właściwie rząd jest w stanie zrobić dobrze?”. Rzuca ona również cień wątpliwości na dotychczasowe rozwiązania proponowane przez organizacje pomocy międzynarodowej. Nie zapominajmy też o ekspertach, którzy w obliczu takiego oddolnego procesu czują się ideologicznie upokorzeni – wszak ich zdaniem kraje rozwijające się powinny polegać na wsparciu z zewnątrz, np. właśnie w postaci programów publicznej edukacji. Fakt, że ubogie społeczności potrafią radzić sobie w takiej kwestii samodzielnie, wywołuje w kręgach specjalistów niemal oburzenie. Wbrew utartym opiniom rodzice z opisanych tu obszarów biedy doskonale rozumieją, do czego dążą. Pragną dla swoich dzieci tego, co najlepsze i wiedzą, że tylko szkoły prywatne mogą im to zapewnić. Pozostaje więc zapytać: czy ktokolwiek z rządzących lub wpływowych osobistości zechce wysłuchać ich racji?
James Tooley
Tłumaczenie: Dawid Świonder
James Tooley wykłada pedagogikę na University of Buckingham, jako badacz zajmuje się zagadnieniami przedsiębiorczości i polityki w sferze edukacji. Jest prezesem organizacji badawczej E.G. West Centre. Autor licznych publikacji poświęconych prywatnemu szkolnictwu, m.in. The Beautiful Tree: A Personal Journey into How the World’s Poorest People Are Educating Themselves, E.G. West: Economic Liberalism and the Role of Government in Education, czy (wraz z Pauline Dixon) Private Education is Good for the Poor: A Study of Private Schools Serving the Poor in Low-Income Countries. Powyższy artykuł ukazał się pierwotnie w maju 2006 r. https://fee.org/articles/backing-the-wrong-horse-how-private-schools-are-good-for-the-poor/
***
Zainteresowanych tą tematyką zachęcamy również do zapoznania się z prezentacjami dr. Tooley’a i dr Pauline Dixon w ramach konferencji TEDx:
The extraordinary grass-roots revolution of low-cost private schools
Czy to nie Jeffrey Sachs przywiózł do Polski tzw. „Plan Balcerowicza”?