Spór o płacę minimalną trwa od lat, a właściwie o jej wysokość i relacje z innymi miarami wynagrodzeń. W krótkim okresie posługiwanie się narzędziem w postaci płacy minimalnej może spowodować wzrost najniższych wynagrodzeń bez negatywnego wpływu na miejsca pracy.
Świetnym polem doświadczalnym są Stany Zjednoczone, gdzie regulacje federalne przeplatają się ze stanowymi, a słowo w kwestii wysokości najniższych wynagrodzeń mają też władze lokalne. Powstała zatem mozaika przepisów i wymagań płacowych dotyczących najprostszych prac za małe i bardzo małe pieniądze.
Poza tym USA są doskonałym terenem badań, ponieważ mają dużo wiarygodnych danych, przetwarzanych przez miliony znających się na rzeczy ludzi. Stany Zjednoczone dość długo opierały się wprowadzeniu płacy minimalnej, której prekursorami pod koniec XIX wieku byli Nowozelandczycy. Federalne regulacje w tej sprawie weszły w życie w 1938 r., a więc już po Wielkim Kryzysie, w trakcie wdrażania amerykańskiej wersji socjalizmu nazwanej New Deal.
Za parę marnych dolarów
Pierwsza minimalna stawka godzinowa wyniosła 25 ówczesnych centów na godzinę, które dziś warte byłyby ok. 4,5 dol. Od tamtej pory były 22 podwyżki i teraz stawka federalna, która obowiązuje tylko w 21 stanach, wynosi 7,25 dolarów na godzinę.
Aż 29 stanów jest hojniejszych. Najwyższe, dwunastodolarowe stawki obowiązują w stanach Washington i w Massachusetts. W pięciu stanach Południa nie ma żadnych uregulowań, a w czterech stawka minimalna jest niższa od federalnej.
Szczodre potrafią być władze lokalne. W mieście Seatac, w którego granicach działa lotnisko międzynarodowe dla Seattle, od początku 2019 r. pracownikom lotniska oraz z sektora turystycznego (hotele, gastronomia) za godzinę pracy należy się nie mniej niż 16,09 dolarów i jest to amerykański rekord. Drugie w zestawieniu miast USA o najwyższej płacy minimalnej jest miasto Nowy Jork ze stawką 15 dolarów/godz.
Obecna stawka federalna obowiązuje już ponad 10 lat i mimo niskiej inflacji straciła około 16 proc. ze swej pierwotnej wartości nabywczej. W relacji do dzisiejszych warunków najkorzystniej było otrzymywać płacę minimalną w 1968 r., bo ówczesna stawka 1,60 dolara/godz. miałaby obecnie wartość 11,55 dolarów. Wtedy federalna płaca minimalna, gdyby otrzymywać ją za pracę przez 40 godzin tygodniowo 50 tygodni w roku, zapewniała dochód na ówczesnym, uznanym przez władze, poziomie ubóstwa. Potem było już gorzej. Przez ostatnich 40 lat wynagrodzenia roczne „za pełen etat” uniemożliwiały dotarcie do progu ubóstwa. Zakładając, że próg ubóstwa stanowił 100, to zarobki na oficjalnym poziomie minimalnym przeciętnie wynosiły 60.
Podwyżki nie szkodzą
Spór o płacę minimalną trwa od lat, a właściwie o jej wysokość i relacje z innymi miarami wynagrodzeń. Jeden z podstawowych argumentów głoszonych przez ekspertów niechętnych temu podkreśla, że zbyt mała różnica między ustawowym minimum a średnią i medianą szkodzi motywacyjnej funkcji płac.
W Ameryce różnica jest spora, więc dyskutują tam głównie o wpływie wzrostu płac minimalnych na bezrobocie i ogólny wzrost płac. Na ten ostatni można patrzeć z niechęcią, bo może wywoływać spadek konkurencyjności, czego biznes nie lubi. Można też spojrzeć z aprobatą, bo wyższe dochody prowadzą do wyższej konsumpcji, a więc wzrostu popytu, w co graj przedsiębiorcom.
Jason Bram, Fatih Karahan i Brendan Moore z nowojorskiego oddziału Rezerwy Federalnej dostrzegli, że z powodu różnych dynamik wzrostu płacy minimalnej świetnym terenem badania jest pogranicze stanów Nowy Jork i Pensylwania. W 2009 r. oba stany szły łeb w łeb, stosując stawkę federalną 7,25 dolarów.
Cztery lata później gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo spowodował, że w trzyletnim budżecie stanowym wprowadzono przepisy, na mocy których minimalna płaca dla wszystkich pracowników nieotrzymujących napiwków została podniesiona do 9 dolarów/godz. W kwietniu 2016 r. ten sam gubernator zatwierdził procedurę stopniowego wzrostu stawki do 15 dolarów/godz. po sześciu latach. Natomiast w Pensylwanii obowiązuje niezmieniana od 10 lat stawka federalna.
Do porównań wybrano 19 hrabstw (odpowiedników polskich powiatów) po obu stronach granicy stanów, umożliwiających przemieszczanie się na bardzo krótkie odległości w poszukiwaniu hojniejszego pracodawcy. Badaniem objęto jednorodną grupę pracowników handlu detalicznego, turystyki i rozrywki, zajmujących się m.in.: najniżej opłacanym sprzątaniem, zmywaniem naczyń, obsługą kas sklepowych, dozorowaniem i czuwaniem.
Wbrew przewidywaniom przeciwników wyznaczania progu wynagrodzeń przez władze polityczne, po pierwszych podwyżkach w stanie Nowy Jork, w tamtejszym sektorze turystyki i rozrywki nie było spadku tempa wzrostu zatrudnienia, a w porównaniu z Pensylwanią – wręcz wzrosło. Wraz z upływem czasu zaczęły pojawiać się różnice przeciętnych wynagrodzeń.
W 2018 r. pracownicy zatrudnieni w nowojorskim (stanowym) sektorze turystycznym i rozrywki zarabiali średnio o 33 proc. więcej niż w 2013 r., zaś w granicznych hrabstwach Pensylwanii wzrost wyniósł tylko 15 proc. Podobnie było w handlu detalicznym, choć w tym przypadku z powodu ogólno-amerykańskiego spadku zatrudnienia w tym sektorze, trendy nie zaznaczają się równie wyraziście.
Trudno zachwiać fundamentami
Wyniki prac badaczy z Fed uprawdopodabniają wniosek, że w krótkim okresie posługiwanie się narzędziem w postaci płacy minimalnej może wywoływać pożądany efekt w postaci wzrostu najniższych wynagrodzeń bez negatywnego wpływu na liczbę miejsc pracy. Należy jednak dodać, że w podnoszeniu płac minimalnych z myślą o poprawie doli najuboższych, ograniczaniu nierówności oraz pobudzania popytu ogólnego dobrze sprawdza się wyważenie i ostrożność.
Trzeba jeszcze kilku lat i utrzymania różnic między tymi stanami, żeby na przykładzie pogranicza Nowego Jorku z Pensylwanią wyciągać wnioski o długookresowych efektach. Przeciwnicy ustanawiania, a zwłaszcza sowitego podwyższania płac minimalnych, stale twierdzą, że ich zwiększanie prowadzi do zmniejszania zatrudnienia lub ograniczania liczby godzin pracy.
Kolejny zły skutek to presja na wzrost cen oraz zmniejszanie zysków. Firmy z niższym zyskiem mniej inwestują, a w modelu gospodarczym opartym na nieustannym, najlepiej silnym wzroście skromniejsze inwestycje to zapowiedź niepożądanej powolności w gospodarce.
Wydaje się jednak, że w przypadku tak bogatych państw jak USA argumenty przeciw są przesadzone i nie warto w tej sprawie kruszyć kopii. Wg danych przytaczanych w publikacji ośrodka badawczego Kongresu (The Federal Minimum Wage: In Brief), w 2016 r. w grupie najmniej zarabiających było ok. 2,2 mln pracowników stanowiących 2,7 proc. wszystkich rozliczanych wg liczby przepracowanych godzin. Tylko ok. 1/3, czyli 700 tys. osób było rozliczanych wg minimalnej stawki federalnej, 2/3 zarabiało jeszcze mniej. Nie oznacza to brutalnego wyzysku, bowiem w grupie najgorzej opłacanych był milion młodzieży w wieku od 16 do 24 lat, która dorabiała w czasie wolnym od nauki, np. w trakcie wakacji. O ile zatem podwyżki płac minimalnych nie przekraczają granic umiaru, to nie są w stanie zachwiać fundamentami amerykańskiej, ani żadnej innej dojrzałej gospodarki.
W Polsce mały potencjał podwyżek
Są miary na ten umiar. Najlepszą może być tzw. indeks Kaitza, który oblicza stosunek płacy minimalnej do płacy przeciętnej lub do mediany. Przez ostatnie 40 lat indeks Kaitza w Stanach utrzymywał się w granicach 30-40 proc., co ustawiało USA na końcu stawki państw OECD. Niektóre stany mocno odstają od wskaźnika dla całego USA, np. w stanie Nowy Jork indeks przekroczył 60 proc.
Polska nie jest jeszcze w pełni dojrzałą gospodarką. Jest na dorobku i przywileje bogatego świata jeszcze długo pozostaną nieosiągalne, chyba że znowu zacznie działać wg reguły „postaw się a zastaw się”. Z płacą minimalną wynoszącą po przeliczeniu 3,05 euro za godzinę, mniejszą czterokrotnie od luksemburskiej i ponad trzykrotnie od francuskiej, jest w ogonie państw europejskich.
Nie ma w tym jednak nic zdrożnego, bowiem w ogonie jest także pod względem PKB per capita. Polacy zarabiają tyle, na ile stać kraj, a nierówności nie są dramatyczne. Tezę o umiarkowanych nierównościach poświadcza wskaźnik Kaitza, który jest ostatnio w Polsce relatywnie wysoko. W 2017 r. wyniósł wg OECD 54 proc. w relacji do mediany płac i 43,6 proc. w stosunku do wynagrodzenia przeciętnego. Tylko w kilku innych państwach był wyższy.
Jeśli zachować kurs zastosowany przez OECD do przeliczeń dotyczących 2017 r., to w 2020 r. płaca minimalna w nowej, wyższej wysokości 2450 zł wzrośnie do równowartości 3,74 euro/godz. Nie zmieni sytuacji Polaków na tle najzamożniejszych państw Europy. Na tym poziomie jej wpływ na rynek pracy i w ogóle na gospodarkę trudno będzie zauważyć, chyba że wejdziemy w fazę nikłego wzrostu, stagnacji, czy wręcz regresu.
Zapowiedź podwyżki minimalnej pensji do 3000 zł brutto miesięcznie (4,58 euro/godz.) nie zapewnia już komfortu, bowiem taka podwyżka może spowodować spadek rejestrowanych miejsc pracy dla osób niewykwalifikowanych, czyli powrót do zatrudniania na czarno, podatków i składek na ZUS.
Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości podaje za GUS, że w 2017 r. mikroprzedsiębiorstwa, zatrudniające mniej niż 10 osób, „mają największy, spośród wszystkich grup przedsiębiorstw, udział w tworzeniu PKB – 31 proc., a przyjmując wartość PKB generowaną przez sektor przedsiębiorstw jako 100 proc. – 41 proc. Ponadto, istotnie wpływają na rynek pracy – w sektorze przedsiębiorstw generują 40 proc. miejsc pracy (liczba pracujących w takich firmach wynosi ok. 4mln osób).” Nie trzeba dokładnych analiz, żeby ocenić, że zwiększenie płacy minimalnej o 550 zł i o ponad 1/5 w następnym roku nastąpiłoby zbyt szybko.
A co z maksimum?
Szczerze mówiąc, w obecnych okolicznościach znacznie ciekawszy i bardziej perspektywiczny wydaje się być problem płacy maksymalnej. Jest precedens ustalony przez króla angielskiego Edwarda III, który przeszedł do historii jako inicjator wojny stuletniej. W jej trakcie wybuchła epidemia dżumy zwanej wówczas czarną śmiercią. Król i jego lordowie zależni byli od pracy chłopów pańszczyźnianych, którzy padali na dżumę jak muchy. Skutkiem był wzrost ceny pracy, któremu król postanowił w 1349 r. zaradzić za pomocą ukazu o robotnikach (Ordinance of Labourers).
Dekret ustanawiał płacę maksymalną na poziomie sprzed epidemii, a poza tym wprowadzał obowiązek pracy dla wszystkich w wieku poniżej 60 lat. Wspomniano w nim również, że ceny żywności muszą być rozsądne i nie wolno na niej zarabiać ponad miarę.
Próba ograniczania wzrostu wynagrodzeń okazała się oczywiście nieudana, ale dziś nie chodziłoby o chłopów i plebs, a o „lordów” z wynagrodzeniami przekraczającymi percepcję, co zmieniłoby, być może, świat na nieco lepsze.
Jan Cipiur