W trakcie wiosennych dni 2018 roku, przemykając korytarzem uczelni, rzuciłam okiem na tablicę ogłoszeń, z której spojrzała na mnie smutna twarz Marii Skłodowskiej-Curie. Sytuacja była faktycznie smutna – plakat z jej wizerunkiem obwieszczał dumnie obchody „Dni gender w fizyce”. Kilka tygodni później w numerze 201 uniwersyteckiego czasopisma „Alma Mater” przeczytałam w nagłówku strony pytanie: „Jak zwiększyć równość płci w fizyce?” (str. 110-111).
Jestem z tych, którzy wierzą, że nauka jest czymś bardzo pięknym. (Maria Skłodowska-Curie)
Z ogromną niechęcią czytam takie artykuły. Są one dla mnie dowodem upadku nauki i idei uniwersyteckich. Ale jednak czytam, stąd wiem o europejskich projektach takich jak „GENERA – Gender Equality Network in the European Research Area” – i mam na ich temat utrwaloną opinię. W GENERA „badacze”, finansowani środkami publicznymi, stawiają sobie „wyzwanie”, którym ma być walka z – jak piszą – „niedoreprezentowaniem kobiet w fizyce” oraz niska skuteczność „dotychczasowych działań na rzecz równości płci w nauce”. Projekt ten jest idealnym przykładem, który unaocznia, jak swobodne podejście do środków publicznych (Twoich pieniędzy!) ma Unia Europejska i że tak naprawdę nie wiadomo, co robić, żeby tę unijną orgię rozdawnictwa wreszcie przerwać.
Seksualizacja nauki
Na GENERA Unia Europejska (Horyzonty2020) przeznaczyła już prawie 3,2 miliona euro (! – źródło: https://tiny.pl/gzr68). Projekt GENERA ani nie jest projektem naukowym, ani gospodarczym, celem jego nie jest bowiem ani rozwój, ani odkrycie, ani wynalazek, ani patent, ani zysk finansowy, ani wzrost gospodarczy, ani utworzenie konsorcjum… Projekt GENERA ma charakter wyłącznie propagandowy, a jego celem jest zaimplementowanie do nauk ścisłych obcego, pasożytniczego elementu, podkopującego szlachetne fundamenty nauki. Tym szkodliwym elementem jest ideologia seksualizacji nauki: stręczenie naukowców i przedsiębiorców z pomocą ustawodawstwa i zaleceń Komisji Europejskiej, by odłożyli swoje zawodowe obowiązki i zajęli się bezproduktywnym gdybaniem o parytetach płciowych i swoich tożsamościach seksualnych.
Ośrodki skrajnej lewicy, feministki, LGBT itd. głośno protestują przeciwko ingerowaniu w życie osobiste kobiet i mężczyzn, podczas gdy same używają agresywnej propagandy i ideologii, zmierzającej do zniszczenia różnorodności kulturowej, religijnej i moralnej, które przez setki lat rozwijały się i kwitły w Europie. Światopoglądy marksistowskie, skrajnie lewicowe i socjalistyczne wkraczają do środowiska akademickiego za sprawą takich projektów jak GENERA. Przybierają maskę naukowości i zwodzą ludzi fałszywym oświeceniowym mitem domniemanego postępu moralnego idącego za postępem naukowym.
Jest wielkim problemem współczesnego świata nauki, że postępująca relatywizacja kulturowa i relatywizacja myślenia zaowocowały także relatywizacją w pojmowaniu tego, czym powinna zajmować się nauka. Dziś znikła z naszego pola widzenia kategoria prawdy i znikają sprawy poważne, za to wielu jest „mędrców” gotowych biegać po ulicach za postulatami najdrobniejszych przywilejów socjalnych, parytetów w każdym aspekcie życia, bezpłatnej dostępności do wszelkiego rodzaju usług. Nad tym zjawiskiem nie ma co się rozwodzić – polecić mogę tylko książkę Johna Glubba „Cykl życia imperium” (do pobrania za darmo na ksiazki.pafere.org) i spuentować, że nie ma w tym wszystkim żadnego postępu, są to tylko symptomy upadku (J.B. Glubb, „Cykl Życia Imperium”, Warszawa 2017).
Nauka (także humanistyka) nie jest od tego, by kształtować postawy społeczne, uczyć ludzi, jak mają żyć; nie jest od wartościowania ani od wypowiadania sądów normatywnych – jako akademicy nie mamy do tego żadnego wyższego powołania, żadnych kompetencji. Wolno nam wskazywać przesłanki, wyjaśniać konsekwencje, naświetlać konteksty, pokazywać wnioski, ale decyzje moralne dotyczące życia musimy pozostawić ludziom.
Demonizacja życia codziennego
Zwróćmy uwagę, że sprawy codzienne, będące normalnymi kolejami każdego życia, przedstawiane są dzisiaj jako tragedie niemożliwe do udźwignięcia. Pozwalam sobie nazwać to przedstawienie „demonizacją życia codziennego”. Rodzenie dzieci, zakładanie rodziny, potrzeba skorzystania z urlopu macierzyńskiego (to tylko 20 tygodni), opieka nad dzieckiem, obowiązki życia rodzinnego, konieczność zmiany pracy, długi czas pracy, starość, wypadek… Nauczono nas, byśmy oczekiwali, że we wszystkich osobistych obszarach życia będzie nas asekurowało państwo. Oczywiście te naturalne sytuacje życiowe bywają dla nas stresujące i czasem traumatyczne, ale pokazują rzecz oczywistą, dotyczącą i kobiet, i mężczyzn: konieczność wyboru dalszej drogi życiowej, upływ czasu, naszą wewnętrzną przemianę i konieczność osiągnięcia dojrzałości społecznej i psychicznej, której wielu ludzi nie chce. Piszę o tym, ponieważ projekty gender są dla tych, którzy jak dzieci buntują się przed sprawami, do których nie potrafią dojrzeć.
Kobiety i mężczyźni żyją, jak chcą!
Proponuję zespołowi gender studies pewne badanie: znajdźmy przedsiębiorstwo, które zgodzi się przeprowadzić nabór pracowników na stanowiska badawcze. Wskażmy tylko jedną zasadę: nikt nie zna płci kandydatów. Ta informacja nie jest nam potrzebna, ponieważ to, jaką płeć ma kandydat, stosunkowo łatwo odgadniemy po jego oczekiwaniach zawodowych.
Dlaczego? Otóż – na co wskazują sami autorzy projektu GENERA – kobiety poszukują stabilnych miejsc zatrudnienia o unormowanych godzinach pracy (częściej niż mężczyźni myślą o rodzinie), mężczyźni pod tym kątem różnią się od kobiet: są mobilni, częściej poddają się stresowi i ryzyku zmiany miejsca zatrudnienia i chętnie pracują w nienormowanych godzinach pracy (na przykład nocnych), częściej niż kobiety nastawieni są także na zysk. Być może autorzy GENERA zgodzą się ze mną w tych spostrzeżeniach, nie zgodzą się natomiast z wnioskami, które ja uważam za oczywiste: kobiety i mężczyźni żyją, jak chcą! Kobieta wybiera częściej (statystycznie!) stanowisko laborantki, bo tego chce; mężczyzna wybiera stanowisko naukowe i uczestniczy w projektach badawczych, bo tego chce.
W ocenie zjawisk świata współczesnego warto wspominać klasyków – mamy do nich zaufanie, ponieważ najczęściej od nich uczymy się zasad w myślenia. Ludwig von Mises: „socjalizm (…) jest systemem totalitarnym w ścisłym sensie tego słowa. Dzierży on jednostkę mocno w cuglach od kołyski aż po grób. (…) [Państwo] określa, co ma robić, jeść i jakie może mieć przyjemności. Mówi mu, jak ma myśleć i w co wierzyć” (L. von Mises, „Biurokracja”, Warszawa 2018, str. 49-50 – pobierz ZA DARMO!). Cóż przyjdzie fizyce z tego, że będzie w niej więcej kobiet? Zupełnie nic – dla nauki płeć odkrywcy jest sprawą obojętną.
Parytety wobec kobiet mają jeszcze jedno ukryte założenie, z którym szczególnie walczę: w tych propagandowych działaniach przyjmuje się cicho, że kobiety parytetów potrzebują, że wobec mężczyzn posiadają jakiś ubytek, który należy parytetem naprawić. Dziwię się, że feministki nie oprotestowały jeszcze tego faktu; dziwię się, że walczą o parytety dla kobiet w nauce, polityce, spółkach Skarbu Państwa i nie biorą pod uwagę najbardziej oczywistej możliwości: braku chętnych.
Fair play
Ostatnią sferą, która ostała się w życiu publicznym, jeszcze niedawno nietknięta ideologią seksualizacji, był sport. Każdy, kto kiedyś uprawiał jakąś dyscyplinę sportową, wie, jakiego szacunku dla pracy i zwycięstwa, a także dla zasady fair play potrafi ona nauczyć. Gdy startujemy z jednej linii, nikt z nas nie wie, kto dobiegnie pierwszy; nie rozdajemy parytetów (nie doliczamy czasu, nie skracamy dystansu), ponieważ zabija to ideę sportu. Nie chcą takich oszustw ani kobiety, ani mężczyźni. Podobnie jest z gender – kobiety świetnie radzą sobie w życiu zawodowym i prywatnym, a oszustwo, którym chce mi „pomóc” ten czy inny projekt gender studies, jest postrzegane jako nieuczciwe przede wszystkim przez same kobiety.
Refleksja poboczna: ile zyskałoby nasze społeczeństwo i rynek pracy, gdyby te stracone 3 miliony euro przeznaczyć na obowiązkowe zajęcia z fizyki dla studentów gender studies? Widzę już nawet plakat promujący tę akcję: uśmiechnięta i dumna Maria Skłodowska-Curie.
Na koniec jeszcze refleksja filozoficzna. Wszyscy w życiu doświadczamy niepowodzeń, strat i niesprawiedliwości, ale to, co jest naturalne (tzn. co jest zgodne z prawem naturalnym) – na przykład to, że kobiety rodzą dzieci, że żyjemy w rodzinach, że dzielimy różnie swoje obowiązki życiowe, że mamy różne talenty i uzdolnienia itd. – nie jest niesprawiedliwe, bo wynika z porządku świata. Uczy nas o tym choćby Erich Fromm, pisząc w książce „Patologia normalności…”: „celem życia, który odpowiada naturze człowieka (…), jest zdolność do miłości, do używania rozumu, obiektywizmu i pokory, zachowania wolnego od zniekształceń kontaktu ze światem (…). Szczęście jest jedną z form, w których wyraża się intensywność życia (…), doświadczamy zarówno bólu jak i radości (…), radość i bezpieczeństwo są całkowicie sprzeczne, ponieważ radość jest wynikiem intensywności życia. Jeżeli żyjemy intensywnie, musimy umieć znieść poczucie wielkiej niepewności, ponieważ życie to ciągle szalenie ryzykowna sprawa” (str. 29-47).
Tekst dla PAFERE: dr Paulina Tendera. Oryginalny tytuł tekstu: (De-)GENERA
Problemem ruchów lewicowych nie jest to, że próbują działać wbrew naturze (jako relatywista uznaję, że można skrajnie „zreinterpretować” rzeczywistość, ale jako konsekwentny relatywista uważam, że jest to często w sposób faktyczny, nie zaś potencjalny niemożliwe – jako ludzie okazujemy się na to zbyt słabi), ale to, jaki wektor przyjmują te działania. Jeśli uznać, w sposób nie-radykalny (bez zboczenia woluntarystycznego), że nauka ma charakter konstruktywistyczny, to najlepszym tego wyrazem jest postęp technologiczny; określanie praw przyrody jest elementem jej opanowywania, reinterpretacje praw nie prowadzą, moim zdaniem, do głębszej, lecz do nowej prawdy – ukazują twórczy potencjał tkwiący w ludzkości. Postęp technologiczny tworzy pomnik dla człowieka, jest formą stałego przebóstwiania się. Tymczasem lewica proponuje coś innego: unosi się na wizjach para-rousseauistycznych, czyniąc człowieka zazdrosnym o życie zwierzęce, próbując zastąpić ból bycia twórczym i wznoszenia się wygodnym, zwierzęcym hedonizmem. Wielopoziomowa koncentracja na seksualności jest właściwym wyrazem tego lewicowego „zboczenia”: postęp duchowo-technologiczny zastępuje się postępem „postępem hedonistycznym”; nacisk na znoszenie różnic między płciami ma de facto uwolnić ludzi z poczucia odpowiedzialności i obowiązku, w pierwszej kolejności zrzucić z jednostek do bólu przeciętnych konieczność określenia swojej roli społecznej przez pryzmat płci, by – w kolejnym kroku – pozbawić ich konieczności określania siebie samych jako ludzi w ogóle; nauka staje się narzędziem służącym nie do odnajdowania nowych form, ale do wzmacniania amorfizmu. Mniej form oznacza większą przyjemność, ale mniejszą świadomość. Zacieranie się różnic redukuje ból, gdyż jest naprawdę formą agonii, w której zanika zdolność odczuwania. I co więcej:w tym amorfizmie ujawnia się prawdziwa. totalitarna twarz lewicy: niosąc na sztandarach hasła o różnorodności, tak naprawdę dąży do amorficznej, martwej jedni. Pozbawienie jednostek form i odpowiedzialności musi z konieczności wiązać się z pozbawieniem ich wolności.
Liberalne spojrzenie na sprawy społeczne – dobrze ten artykuł rozróżnia czym są naturalne różnice między kobietami a mężczyznami, a czym jakaś niesprawiedliwość. Wątek powinien być jeszcze rozwinięty. Trzeba ludziom ciągle przypominać co to znaczy WOLNOŚĆ. W Warszawie mamy to samo, można byłoby to ciągnąć na przykładach. Ale w ogóle sprawy nie idą w dobrą stronę.
Hugs,
C.K.