W tekście zatytułowanym "Edukacja prywatna. Nie, dziękuję." Przemysław Stolarski wyraził swoje wątpliwości względem całkowitej prywatyzacji edukacji, opowiadając się za zachowaniem elementu etatyzmu w tym obszarze ludzkich działań. Nie uniknął jednak szeregu poważnych błędów, które doprowadziły go do takich, a nie innych wniosków. Przeanalizujmy zatem argumenty Stolarskiego i zastanówmy się, czy edukacja prywatna to faktycznie taki zły pomysł.
Po pierwsze, budowanie swojego wywodu w oparciu o karykaturalny argumentum ad verecundiam jest nieprzekonywające. Twierdzenie, że skoro za danym rozwiązaniem opowiada się jedynie nieliczna grupa, że jest ono „niepopularne”, w związku z czym należy je włożyć „między bajki”, przypomina postawę cenzora czy policjanta myśli, który wszystko to, co jest „nieprawomyślne” i nie przystaje do „ogólnie przyjętych norm”, stara się zmarginalizować, a ostatecznie wyrugować. Gdyby jednak tak było zawsze, wszelki postęp naukowy byłby niemożliwy, bowiem jedynie szaleńcy podważają to, co jest powszechnie akceptowane przez wszystkich, zgadza się?
Po drugie, Stolarski krytykując możliwe rozwiązania, które mogłyby przyjąć szkoły prywatne, zarzuca im dokładnie to, co tak bardzo charakterystyczne jest dla szkół państwowych, tj. indoktrynację, działalność propagandową w miejsce edukacyjnej, czy też „wychowawczej”. Rozumiem, że dzisiejsza szkoła, która – co zdaje się „umknęło” Stolarskiemu – powstała nie w celach edukacji, a w wyniku totalitarnych skłonności państwowych urzędników do zarządzania wszystkimi i wszystkim, z ich umysłami włącznie, wolna jest od jakichkolwiek przywar, a jest oazą i ostoją szlachetności w świecie pełnym zepsucia i degrengolady?
Po trzecie, przeciwnik prywatyzacji edukacji nie rozumie, na czym polega rynkowy mechanizm konkurencji i na czym opiera się działalność przedsiębiorcy. Jeśli sam uważa, że model „tradycyjny” edukacji jest lepszy niż „postępowy”, to a fortiori powinien opowiadać się za urynkowieniem edukacji i wolną konkurencją, bowiem wtedy na rynku pozostałyby tylko te podmioty, na których usługi jest większe zapotrzebowanie, co manifestowałyby większe ich zyski, w porównaniu z tymi, którzy od „pożądanego” modelu wyraźnie odstają. Argument, jakoby „z dobroci rynku i braku ograniczeń skorzystali by tylko praworządni i normalni” jest w związku z tym absurdalny i komiczny.
Po czwarte, wymagałoby naprawdę sporych umiejętności ekwilibrystycznych, czy też dialektyki, by obronić twierdzenie, że edukacja państwowa jest „dobra i sprawiedliwa”, że wymaga ona wyrzeczeń i poświęcenia, a edukacja prywatna a contrario stanowi jej lustrzane odbicie. Parafrazując Roberta Gwiazdowskiego, jeśli coś faktycznie jest takie dobre i korzystne, to dlaczego musi być przymusowe?
Podsumowując, przykłady historyczne wykazują, że im bardziej edukacja zbliżona była do modelu wolnorynkowego (gdzie, o zgrozo, nie ma również „obowiązku szkolnego”), tym lepsze były rezultaty, rozumiane jakościowo. Tam, gdzie najpóźniej pojawiła się wzorowana na rozwiązaniach postulowanych przez Lutra, Kalwina i pruskim drylu państwowa szkoła, tam społeczności rozwijały się dynamiczniej i tam również mieliśmy do czynienia z postępem naukowym. Czy jest jedynie dziełem przypadku, że w rankingu najlepszych placówek oświatowych na świecie, zdecydowana większość z nich to placówki prywatne, głownie z USA?
Addendum
Panu Stolarskiemu (i nie tylko) bardzo gorąco polecam lekturę eseju Murraya N. Rothbarda "Edukacja wolna i przymusowa." Wolnorynkowe i logicznie spójne stanowisko to nie tylko Janusz Korwin-Mikke.