Wydaje się, że amerykański prezydent Donald Trump, po wielu miesiącach zapowiedzi i pogróżek, wypowiada małą (przynajmniej na razie) wojnę handlową innym uprzemysłowionym gospodarkom świata. Cła importowe na stal i aluminium dołączyły właśnie do ceł na pralki i panele słoneczne, również wprowadzonych w bieżącym roku.
Dla światowego hutnictwa decyzja Trumpa ma spore znaczenie: Amerykanie są największym na kuli ziemskiej importerem stopu. Równocześnie może jednak zaskakiwać, że największymi eksporterami tego towaru do USA są kraje sojusznicze lub w najgorszym razie politycznie neutralne względem Waszyngtonu — Kanada, Brazylia i Korea Południowa, zaś w pierwszej dziesiątce mieszczą się również Japonia czy Niemcy. Retoryka ochrony interesów strategicznych mimo to ma się całkiem dobrze. „Jeśli nie masz stali, nie masz kraju!” — histerycznie pisał sam Trump, który cło wprowadził zresztą na podstawie zimnowojennej ustawy dającej prezydentowi mandat do clenia towarów w celu ochrony bezpieczeństwa narodowego.
Jednak to nie bezpieczeństwo narodowe, ale tematy ekonomiczne dominują w debacie publicznej nad najnowszymi posunięciami administracji. Usłyszeć można kolejne warianty odkurzanego co jakiś czas sloganu „America first!”: tym razem chodzi o pierwszeństwo krajowych miejsc pracy, których ochronę w zakładach konkurujących z importem ma zapewnić polityka handlowa. Sam argument jest zresztą tyleż poprawny, co demagogiczny: nie sposób zaprzeczyć oczywistemu faktowi, że ochrona celna przemysłu hutniczego zdecydowanie sprzyja samym hutnikom zatrudnionym w amerykańskich przedsiębiorstwach, tak samo jak sprzyja właścicielom owych przedsiębiorstw, które mogą spodziewać się wzrostu zamówień i wyższych cen, a więc i zysków. Inni pracownicy przemysłu znajdą się jednak w trudnej sytuacji, bo ich zakłady zmierzą się z wyższymi kosztami. Może i wizja upadających konglomeratów hutniczych chwyta niektórych za serce, ale warto zwrócić uwagę na proporcje: zatrudnienie w amerykańskim przemyśle stalowym nie przekracza 90 tysięcy ludzi, kiedy w całym przetwórstwie przemysłowym wynosi ponad 12,5 miliona. Ochrona pierwszej grupy pracowników kosztem wszystkich pozostałych może uchodzić za akt patriotyzmu gospodarczego — cokolwiek to znaczy — tylko u zaślepionych fanatyków.
Niezgodne z prawdą, ale proste i atrakcyjne retorycznie komunikaty przyjmują się wśród niewytrenowanych wyborców całkiem nieźle, a niekiedy wręcz utrwalają na długo i zaczynają żyć własnym życiem. Podobne przekonania — określane niekiedy zgrabną nazwą „Folk economics”, ekonomii ludowej — z łatwością znajdziemy w Polsce. Są obecne w wyobrażeniach na temat kondycji polskiego przemysłu, historii transformacji gospodarczej czy waluty euro, by wymienić pierwsze z brzegu. Chociaż statystyki pokazują, że Polska od lat konsekwentnie awansuje w globalnych łańcuchach wartości dodanej, przekonanie o statusie „montowni Niemiec” jest dziś tak silne jak chyba nigdy wcześniej. Produkcja przemysłowa szybko rośnie i jest na historycznych maksimach, a jej udział w dochodzie narodowym pozostaje stały od ponad dwóch dekad, jednakże podobno Polska potrzebuje reindustrializacji. Niedawne badania Jana Hagemejera podważają natomiast popularne wyobrażenie o wyprzedaży majątku publicznego „za bezcen” w latach 1990. — okazuje się, że transformację w dobrym zdrowiu przetrwało zaskakująco wiele dawnych spółek państwowych, z których mnóstwo trafiło do polskich właścicieli. Podobne przykłady można by mnożyć, a obficie dostarczają ich osoby z samego świecznika władzy. Nie dalej jak parę miesięcy temu ówczesny szef MSZ Witold Waszczykowski rzucił w wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel”, że ogromne pieniądze płynące do Polski z Unii Europejskiej są formą zapłaty za otwarcie polskiego rynku na towary z zachodniej Europy, jak gdyby handel zagraniczny był krzywdą, za której wyrządzenie należy się słusznej wysokości rekompensata. To pogląd bliźniaczy do Trumpowskiego protekcjonizmu.
Czy „Folk economics” jest groźnym zjawiskiem? Narzucającą się odpowiedź „to zależy” należałoby chyba, po uwzględnieniu ducha czasów, zastąpić odpowiedzią „owszem, jest”. O ile potknięcia można wybaczyć trybunom ludowym i innym populistom, to wymaganie, by elity nie upowszechniały poglądów jaskrawo sprzecznych z szerokim konsensusem naukowym — jak ten o szkodliwości handlu — nie jest chyba postawione na wyrost. Obserwując z niepokojem rozwój wydarzeń w globalnym handlu i globalnej polityce, oczekujmy od notabli odpowiedzialności za słowo. I miejmy przy tym w pamięci uwagę przypisywaną Fryderykowi Bastiatowi: jeśli towary nie przekroczą granic, zrobią to armie.
Tekst pochodzi ze strony Instytutu Misesa.