Wydawać by się mogło, że od systemu, który nadawał sobie miano „opiekuńczego i wyczulonego na ludzką krzywdę”, odeszliśmy w 1989 roku. Jego istotą była nie tylko maskowana szlachetnymi hasłami zbrodniczość, ale także wszechobecna i niezwykle dokuczliwa biurokracja. Po „okrągłym stole” ze zbrodniczością poradzono sobie, choć do dziś nie rozliczono. Jeśli zaś chodzi o biurokrację, nie zdołano niestety zahamować jej rozwoju. Wprost przeciwnie.
Najczęściej pisze się i mówi o rozroście administracji rządowej czy samorządowej. Tymczasem wzrost liczby urzędników zauważalny jest na różnych poziomach życia publicznego, np. w jednostkach podlegających Ministerstwu Pracy i Polityki Socjalnej. W 1974 roku, Kolegium Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej przyjęło program rozwoju zawodowej służby socjalnej na lata 1975-1990. Zakładano, że w tym okresie powstanie „podstawowa sieć pracowników socjalnych”.
Urzędnicy – jak grzyby po deszczu
Paradoksalnie okres największego rozkwitu tej sieci przypadł właśnie na lata 1989-1990, czyli już za rządów Tadeusza Mazowieckiego. Wówczas to liczba pracowników państwowej pomocy społecznej potroiła się. Podczas, gdy w 1989 roku w „socjalu” pracowało 38 tysięcy osób to rok później było ich już 98 tysięcy („Praca socjalna”, 1996). Tak radykalny skok dokonał się w czasie, gdy ministrem pracy był pan Jacek Kuroń, finansami natomiast zarządzał Leszek Balcerowicz. Przed 1989 rokiem aktywność pracowników pomocy społecznej koncentrowała się przede wszystkim na osobach starszych, niedołężnych lub rodzinach wielodzietnych. Po dojściu do władzy przedstawicieli dawnej opozycji, beneficjentem „socjalu” stać się mógł praktycznie każdy, kto skończył 18 rok życia. Wprowadzone na masową skalę zasiłki dla bezrobotnych, zwane popularnie „kuroniówkami”, stały się niezłym prezentem dla tych, którzy nawet w PRL-u nie splamili się żadną pracą.
Zapotrzebowanie na pracowników tzw. służb społecznych po roku 1990 było z czasem tym większe im bardziej restrykcyjna stawała się polityka państwa w stosunku do prywatnej przedsiębiorczości. Wzrost podatków, wysoka składka na ZUS, czy stopniowe krępowanie gospodarki pajęczyną wszelkiego rodzaju koncesji, ceł, opłat i kontyngentów, zaczęło owocować tym, że szeregu przedsięwzięć ekonomicznych nie opłacało się dalej prowadzić. Wielu właścicieli małych firm poszło z torbami, a ci, którzy stanowić mieli awangardę polskiej klasy średniej, zasilać zaczęli grono klientów „socjalu”.
Władza społeczna się kurczy, gdy wkracza państwo
Wzrost biurokracji oraz przejmowanie przez państwo funkcji „opiekuńczych” dokonuje się zawsze kosztem ludzkiej wolności. Obszary, w których indywidualny człowiek, bądź grupa obywateli mogliby wykazać się aktywnością i niczym nie wymuszanym miłosierdziem, niebezpiecznie zaczynają się kurczyć. Skoro państwo, czy gmina stają się opiekunem, ludzie czują się zwolnieni z obowiązku niesienia pomocy innym. Amerykański klasyk myśli konserwatywnej Albert J. Nock, w książce „Państwo – nasz wróg”, dostrzegając zjawisko kurczenia się władzy społecznej i przejmowania jej przez państwo, pisał: „Kiedy miasto Johnstown zalała powódź natychmiast zmobilizowano władzę społeczną i zastosowano ją inteligentnie i energicznie. Obfitość pomocy mierzona jedynie pieniędzmi była tak wielka, że kiedy doprowadzono wreszcie wszystko do porządku, pozostało jeszcze coś około miliona dolarów. Gdyby taka katastrofa wydarzyła się obecnie, nie tylko władza społeczna okazałaby się zbyt uszczuplona, aby udało się ją zastosować w podobny sposób, ale przede wszystkim powszechnym odruchem byłoby żądanie, by klęską zajęło się państwo”.
Podobny mechanizm przenosić zaczyna się również na inne sfery naszego codziennego życia. Nock zauważa: „Pewną ogólną miarę tej powszechnej atrofii otrzymamy przyjrzawszy się własnemu nastawieniu, kiedy zaczepia nas żebrak. (…)W konsekwencji kiedy żebrak prosi nas o ćwierć dolara, odruchowo mówimy, że państwo już skonfiskowało nasze ćwierć dolara dla jego dobra, powinien więc zwrócić się o pomoc do państwa”.
Walka z biedą, walką z … biednymi
Lewicy na całym świecie od lat udaje się ludziom wmawiać, że rolą państwa jest świadczenie miłosierdzia dla ubogich, że kraj jest zacofany i nienowoczesny wówczas, gdy jego rząd w swoim budżecie nie uwzględni pokaźnych kwot na „wyrównywanie szans społecznych i poziomu życia”. W rzeczywistości jednak skutki działań opiekuńczych daleko odbiegają od ich pierwotnych zamierzeń. Amerykański publicysta Nathan Glaser zauważa, że tam, gdzie rządy próbują mieć wpływ na prywatne życie obywateli nic dobrego wyniknąć z tego nie może. Jego zdaniem są to kwestie zbyt skomplikowane, „(…)by powierzyć je pracownikom pomocy społecznej, a poza tym rządowe programy szybko degenerują się, zaczynają mieć własne cele i grupy interesu, co powoduje, że stają się oderwane od rzeczywistości i nieelastyczne”. W pewnym momencie z wszelkich „pomocowych” programów rządowych tak naprawdę nie korzysta nikt, poza ich twórcami i poza całym zaangażowanym w ich wdrażanie aparatem biurokratycznym. Gdy te programy socjalne zaczynają się degenerować dochodzić zaczyna do takich absurdów, jak np. w Niemczech, gdzie walka z biedą przybiera powoli postać walki z … biednymi. Zajmujące się świadczeniem „socjalu” instytucje wynajmują detektywów, by ci inwigilowali osoby korzystające z zasiłków. Z ukrycia obserwować mają oni beneficjentów państwowej pomocy, czy przypadkiem nie dorabiają gdzieś na boku, bądź czy nie jeżdżą luksusowymi samochodami. W tego typu absurdach brnąć można oczywiście w nieskończoność.
Wszystko jest możliwe…
Zniewalanie współczesnych narodów „dobrodziejstwami” państwa opiekuńczego dokonuje się najczęściej pod sztandarami tzw. „sprawiedliwości społecznej”. Nie tylko lewica, ale także ugrupowania określające się często mianem prawicowych, w programach swoich odwołują się do tej magicznej formuły, która nie wiadomo do końca, co tak naprawdę ma oznaczać. Fryderyk August von Hayek próbując przed laty zdefiniować pojęcie „sprawiedliwości społecznej”, określił ją jako „(…)religijny przesąd stający się pretekstem do wywierania na rządy przymusu przez różnego rodzaju grupy nacisku”. Przymus ten – zdaniem Hayek’a – jest zagrożeniem dla wolności i prostą drogą do totalitaryzmu. „Sprawiedliwość społeczna służy do załatwiania partykularnych interesów, gdy tymczasem sama jest fikcją” – pisał autor „Drogi do zniewolenia”. Miraż „sprawiedliwości społecznej” wciąż kusi niemal cały współczesny establishment polityczny, nie tylko w Polsce. I dopóki nie nastąpi jakieś ogólne opamiętanie i otrzeźwienie, które zapoczątkowałoby odwrót od zgubnych dla ludzkiej wolności społecznych ideologii, prowadzących w prostej drodze do nowych form totalitaryzmu, dopóty skazani będziemy na życie w państwie-żerowisku, w obawie, czy np. nasze mienie nie zostanie pewnego dnia, w imię jakichś „celów wyższych”, skonfiskowane przez rząd. Bo tak akurat zażyczy sobie „większość”, sprawująca w danej chwili władzę. Pęczniejąca biurokracja będzie oczywiście zadowolona. Gdy bowiem w demokracji, zamiast klasy średniej, pałeczkę przejmować zaczyna aparat urzędniczy, wówczas wszystko jest możliwe.
Powyższy tekst był pierwotnie opublikowany na Stronie Prokapitalistycznej.Data dodania na starej stronie PAFERE: 2009-02-01 00:00:54