Ponieważ nasi tubylczy mężowie stanu zajmowanie się prawdziwą polityką mają zakazane, toteż z miesiąca na miesiąc coraz bardziej koncentrują się na przedsięwzięciach przemysłu rozrywkowego. Nie idzie im to najlepiej, ale miejmy nadzieję, że z czasem nabiorą takiej wprawy, że – czy to pan minister Sikorski, czy to pan marszałek Komorowski, czy też inni z licznego pogłowia kandydatów – będą mogli bez obawy kompromitacji wystąpić nawet u boku samej pani Anny Muchy, wyznaczającej w rozrywkowym demi-mondzie standardy profesjonalizmu.
Ale zarówno nauka aktorskiego rzemiosła, podobnie jak i telewizyjne programy rozrywkowe, jednak trochę kosztują, w związku z czym nasi okupanci na gwałt poszukują nowych źródeł finansowania swoich przekomarzań. Z kręgów związanych z Business Centre Club dochodzą głosy, żeby zezwolić rządowi na redukowanie emerytur, jeśli tylko okaże się, że państwu zagraża kryzys. Nie tylko ubekom, ale wszystkim – więc dopiero teraz widać, że ustawa zmniejszająca emerytury ubekom była tylko programem pilotażowym, przecierającym szybką ścieżkę ogólnej redukcji.
Ale redukcja emerytur, chociaż na pewno przyniesie miliardowe oszczędności, dzięki którym będzie można stworzyć mnóstwo wesołych posad dla partyjnych kolegów i konfidentów razwiedki – to dopiero pieśń przyszłości. Tymczasem – jak mówi przysłowie – nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje – a pieniądze potrzebne są już teraz, bo zbliżają się przecież i wybory prezydenckie i samorządowe. A potrzeba – wiadomo – jest matką wynalazków, toteż bez zdziwienia powitaliśmy triumfalny komunikat, że Ministerstwo Finansów postanowiło rozprawić się z tak zwaną „szarą strefą”.
Bez zdziwienia, jednak z obawą, czy nie doprowadzi to do załamania gospodarki. W końcu nie raz się zdarzało, że głupiec zarzynał na rosół kurę znoszącą złote jajka. A z „szarą strefą” rzecz jest taka, że według Głównego Urzędu Statystycznego, powstaje tam około 30 procent produktu krajowego brutto, a więc tego, co się w Polsce produkuje i sprzedaje. W tej sytuacji likwidacja „szarej strefy”, o ile by się naszym okupantom powiodła, może doprowadzić do gwałtownych paroksyzmów gospodarczych.
Sytuacja pod tym względem jest bowiem podobna do tak zwanego „strajku włoskiego”. Jak wiadomo, strajk włoski polega na tym, że pracownicy drobiazgowo przestrzegają wszystkich przepisów, niby to ustanowionych dla sprawnego funkcjonowania przedsiębiorstwa, czy instytucji. Ale rezultat strajku włoskiego jest zawsze taki sam, jak strajku zwyczajnego, kiedy pracownicy nie pracują. Przedsiębiorstwo staje. W tej sytuacji jest rzeczą oczywistą, że te przepisy, niby to ustanowione w celu sprawnego funkcjonowania, tak naprawdę żadnej sprawności nie służą. A czemu w takim razie służą? Ano – utrwaleniu czyjejś władzy, albo czyichś przywilejów. Rzut oka na polskie ustawodawstwo gospodarcze przekonuje nas, że tworzone jest ono właśnie pod kątem umacniania przywilejów dla grupy, która z państwa, a nawet z zasobów jego obywateli, uczyniła sobie żerowisko. W tej sytuacji „szara strefa” jest jedną z form uprawnionej samoobrony przed bezlitosnym fiskalnym wyzyskiem.
Setki tysięcy, a właściwie – miliony ludzi, w poczuciu odpowiedzialności za własne rodziny, za własne przedsiębiorstwa, a nawet – za gospodarkę narodową, z całym poświęceniem omijają szkodliwe przepisy. Dzięki temu nasza gospodarka jako-tako funkcjonuje, stwarzając naszemu narodowi w miarę odpowiednie warunki przetrwania. Dlatego też każda próba likwidacji „szarej strefy” łączy się z ogromnym ryzykiem zagrożenia ekonomicznych podstaw życia narodu.
Nasi okupanci bowiem systematycznie, z roku na rok, pod różnymi pretekstami zwiększają rozmiary rabunku obywateli w tak zwanym „majestacie prawa”. Jeszcze w 1995 roku badania przeprowadzone przez Centrum im. Adama Smitha wykazały, że rodzinie pracowników najemnych zatrudnionych poza rolnictwem rząd zabiera w postaci przymusowych danin i tak zwanych „składek” aż 83 procent dochodu! Okazuje się, że ludzie, pod pretekstem roztaczania nad nimi „opieki”, zostali przez sprytną i bezlitosną biurokrację pozbawieni niemal całej władzy nad bogactwem, jakie wytwarzają. Co gorsza – żeby cokolwiek z tego, zrabowanego im wcześniej bogactwa odzyskać w ramach tak zwanej „konsumpcji zbiorowej”, a więc usług świadczonych przez biurokrację – muszą to pokornie wypraszać, a i to nie zawsze skutecznie. Zatem nie tylko zostali podstępnie obrabowani z bogactwa, ale również – z wolności – bo nie jest wolnym człowiek zmuszony do jedzenia urzędnikowi z ręki.
W tej sytuacji wszelkie reformy należałoby zacząć i koncentrować na przywróceniu ludziom władzy nad bogactwem, jakie wytwarzają i tym samym – na przywróceniu zrabowanej wolności. Problem w tym, że nasi okupanci, którzy dzięki temu rabunkowi zorganizowali sobie żerowisko, nie chcą nawet o tym słyszeć. Widzimy, że żaden z licznego pogłowia kandydatów na prezydentów, jacy dotychczas się objawili, nawet nie ośmieli się na ten temat pisnąć. Po pierwsze dlatego, że wszelkie poważniejsze reformy maja zakazane, a po drugie – że sami są zakładnikami beneficjentów żerowiska, którzy w tym celu wystawiają nam takich figurantów, żebyśmy się tymi wyścigami ekscytowali.
Ale jeśli nawet w chwili obecnej zmiana modelu państwa, która przywróciłaby ludziom władzę nad bogactwem, jakie wytwarzają, nie wydaje się możliwa, to trzeba o takiej potrzebie mówić, żebyśmy wiedzieli, czego powinniśmy chcieć, kiedy pojawi się taka szansa.
Stanisław Michalkiewicz (29 marca 2010) | Powyższy tekst był pierwotnie opublikowany na Stronie Prokapitalistycznej | Data dodania na starej stronie PAFERE: 2009-02-01 00:02:00