Oligarchiczne bagno: jak Polska utknęła między systemami.

PAFERE WIDEO

Atlas

Witam Państwa w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, w tym szczególnym dniu stanowiącym o istocie chrześcijaństwa. Życzę Państwu Spokojnych i radosnych Świąt Wielkanocnych oraz samych miłych chwil w gronie bliskich wam osób.

W tym jakże ważnym dla nas dniu chciałbym przedstawić raport o stanie naszej Ojczyzny autorstwa Atlasa. Niech stanie się on przyczynkiem do zadumy, a może i wezwaniem do realnego działania.

Polska w pułapce ustrojowej: ani to kapitalizm, ani socjalizm

To, że z Polską – i szerzej: z otaczającym nas światem – dzieje się coś głęboko niepokojącego, wiemy już wszyscy. Nie trzeba być wybitnym analitykiem, by dostrzec pęknięcia w fundamentach codzienności, które kiedyś uważaliśmy za trwałe i oczywiste. Moi czytelnicy doskonale wiedzą, jakie mam zdanie na temat tej rzeczywistości – wypowiadałem się już o tym niejednokrotnie, czasem ostro, czasem z goryczą, ale zawsze szczerze. Dlatego dziś nie zamierzam powtarzać tego, co zostało już powiedziane.

Zamiast tego chcę pójść dalej. Jeszcze kawałek. Jeszcze raz przekroczyć tę cienką linię między obserwacją a konfrontacją – między biernym przyglądaniem się a otwartym stawianiem pytań, na które nikt nie ma ochoty odpowiadać. Chcę dotknąć tematów, które drażnią, które uwierają, ale które muszą zostać poruszone. Bo jeśli nie my – to kto? Jeśli nie teraz – to kiedy?

Współczesna Polska funkcjonuje w dziwacznej ekonomiczno-społecznej hybrydzie, która zdaje się łączyć najgorsze cechy zarówno kapitalizmu, jak i socjalizmu. System ten określam jako oligarchiczno-feudalny, czyli taki gdzie obywatele ponoszą pełne koszty życia i pracy niczym w czystym kapitalizmie, lecz nie otrzymują żadnych zabezpieczeń, jakie teoretycznie powinien oferować socjalizm.

Nasuwa się jedno, zasadnicze pytanie — Czy to efekt celowej polityki elit? A może Polska utknęła w ustrojowym zawieszeniu, w którym nie wiadomo, kto tak naprawdę powinien być beneficjentem gospodarki? Czy istnieje wyjście z tego impasu? Przyjrzyjmy się temu systemowi bliżej, analizując jego poszczególne elementy oraz konsekwencje dla obywateli i przyszłości kraju.

Raport ze stanu państwa

Patrząc na stan naszego państwa, coraz więcej obywateli zadaje sobie — zupełnie słusznie, pytanie o zasadność sponsorowania tego tworu własnymi, ciężko wypracowanymi pieniędzmi, za pośrednictwem wszelkich danin, podatków i mimowolnych dotacji, które jak mam czasem wrażenie, feudalna wataha dla kpiny nakłada na bezbronne chłopstwo, za jakie nas ma, zwyczajnie testując nasze granice. Kiedy powiemy stop? Jak wiele jeszcze będą musieli wszyscy oddać, aby zdać sobie sprawę z tego, że nie mają nic?

Państwo-widmo: płacisz jak w kapitalizmie, dostajesz jak w socjalizmie

System gospodarczy Polski, to w rzeczywistości komiczny wolny rynek na koszt obywatela. Teoretycznie Polska funkcjonuje jako gospodarka wolnorynkowa, gdzie każdy ma możliwość rozwoju i sukcesu. Jednak w praktyce system ten bardziej przypomina oligarchię, w której największe korzyści czerpią grupy uprzywilejowane – korporacje, państwowe spółki i elity polityczne. Kluczem do zrozumienia o co tutaj chodzi, jest zagłębienie się w przepisy i znalezienie jednego określenia. Społeczna Gospodarka Rynkowa, no właśnie. To słowo wytrych – społeczna, daje nam odpowiedź na wszystko.

Przeciętny obywatel jest obciążony podatkami, rosnącymi kosztami życia oraz ograniczonym dostępem do świadczeń publicznych (na które nota bene przeznacza lwią część swojego budżetu. Mamy do czynienia z wątpliwej jakości monopolami na usługi publiczne, z których nie możemy zrezygnować, szukając alternatyw musimy po prostu zapłacić ponownie, co równa się podwójnemu opodatkowaniu Jeżeli ta sytuacja nie przypomina wam definicji haraczu to nie wiem jak mogę kogoś przekonać). Płaci się jak w kapitalizmie, ale bez mechanizmów, które miałyby premiować innowacyjność czy konkurencyjność. Kapitalistyczne obciążenia i wielkie, niezmiennie trwające, zacofane monopole.

Co z przedsiębiorcami?

Bycie przedsiębiorcą, nie daje już w praktyce żadnych, zupełnie żadnych korzyści społecznych, jest w zasadzie balansowaniem na cienkiej żyłce ponad wzburzonym morzem, z nikłym profitem, i wizją tego, że uda się nam lepiej zarobić lub odnieść sukces w bliżej nieokreślonej przyszłości. Zewsząd w nasze życie zaglądają cudze nosy i skupione ciekawskie spojrzenia podszyte nieufnością i podsycanym przez rząd przeświadczeniem, dotyczącym tego, że pieniądze musieliśmy w jakiś sposób zdobyć na krzywdzie lub na garbach innych. Narracja idealnie służąca za dymną zasłonę dla prawdziwych beneficjentów systemu. Gdy gniew ludu zwrócony jest przeciw jego dobroczyńcom — pracodawcom i przedsiębiorcom, sitwa swoje interesy może robić w spokoju, kradnąc miliardy, a palcami pokazując na “drobne” w cudzych kieszeniach.

Wolny rynek w Polsce jest po prostu iluzoryczny. Małe i średnie przedsiębiorstwa, które powinny stanowić fundament zdrowej gospodarki, są często tłamszone przez skomplikowane regulacje, biurokrację oraz podatkowe absurdy. Duże koncerny i państwowe monopole cieszą się natomiast specjalnymi przywilejami, dzięki którym mogą z łatwością eliminować konkurencję. Przykładem jest rosnąca rola spółek skarbu państwa, które zamiast efektywnie konkurować na rynku, funkcjonują jako narzędzia polityczne, nagradzając lojalnych działaczy wysokimi stanowiskami. Nie zapominajmy o szczodrze wspieranych przez nasze, polskojęzyczne elity, zagranicznych molochach które w Polsce poczynają sobie jak w podatkowym eldorado czerpiąc zyski z dużego rynku, napędzając prężne funkcjonowanie swoich miliardowych przedsiębiorstw szeroko dostępną, tanią siłą roboczą. Wszelkie zyski niemal w całości ekspediowane są za granicę a w Polsce finalnie nie zostaje nic. To modelowa gospodarka kolonialna, oparta na obiegu zamkniętym, gdzie pieniądze zawsze wracają do punktu wyjścia.

Dodatkowym problemem jest struktura rynku pracy. Wielu Polaków pracuje na umowach cywilnoprawnych lub w ramach jednoosobowej działalności gospodarczej, co z jednej strony daje pewną elastyczność, ale z drugiej eliminuje dostęp do podstawowych zabezpieczeń socjalnych, takich jak stabilne emerytury, urlopy czy świadczenia chorobowe. W praktyce mamy więc system, w którym ryzyko i koszty ponoszą jednostki, a korzyści spływają do nielicznych. Mimo wszystko, wszyscy – bez wyjątku, sponsorują te świadczenia dla tych, których kontrybucja od sytemu jest wręcz ujemna. Nie ma tutaj miejsca na uchylanie się. Chyba, że nie podejmujemy jakiejkolwiek aktywności gospodarczej w ogóle. To już co innego. Skala transferów międzyklasowych i pokoleniowych w Polsce jest chyba najwyższa ze wszystkich a koszty tego socjalu za nic, ponoszą wspomniane wcześniej najproduktywniejsze jednostki, którym nieustannie patrzy się na ręce, wyczekując najdrobniejszych potknięć. Proszę Państwa, to nie ma sensu…

Absurdalna hybryda — Złudne bezpieczeństwo socjalne

Z kolei mechanizmy socjalne w Polsce nie spełniają funkcji, jakie powinien zapewniać jakikolwiek (jeżeli o nim mówimy) socjalizm. Publiczna służba zdrowia jest w stanie permanentnego kryzysu, system emerytalny nie daje gwarancji godnej starości, a mieszkalnictwo komunalne praktycznie nie istnieje. Obywatele są zmuszeni do korzystania z prywatnych usług, lecz przy jednoczesnym finansowaniu państwa poprzez wysokie podatki i składki.

Przykładem tej patologii jest sektor ochrony zdrowia. Wielomiesięczne kolejki do specjalistów, przestarzały sprzęt i chroniczne niedofinansowanie sprawiają, że większość Polaków decyduje się na prywatne wizyty lekarskie, mimo że co miesiąc odprowadzają składki. To samo dotyczy edukacji – choć istnieją publiczne szkoły i uczelnie, ich jakość często pozostawia wiele do życzenia, co skutkuje rosnącą popularnością prywatnych placówek i korepetycji, których rynek, w poprzednich latach roku osiągnął wartość ponad miliarda złotych!

Nie inaczej wygląda sytuacja w zakresie zabezpieczeń emerytalnych. Obecny system bazuje na coraz bardziej niestabilnym modelu, w którym obecne pokolenia pracujących utrzymują emerytów, a jednocześnie nie mają żadnej gwarancji, że sami otrzymają jakiekolwiek świadczenia na starość. Rządowe reformy, takie jak likwidacja OFE, jedynie pogłębiają niepewność co do przyszłości tego systemu. Pieniądze ani nie są bezpieczne, ani nie są nasze, to wspomniany wcześniej haracz, który zamiast być naszą polisą, przeznaczany jest na latanie potrzeb bieżących, błyskawicznie starzejącego się społeczeństwa.

Państwo jako feudalny senior – jak poczyna sobie władza (i jej najbardziej bezczelne zachowania)

Bez Kary, bezczelni i święcie przekonani o własnej nieomylności – oto nowa arystokracja władzy. Ich pewność siebie nie wynika z kompetencji, lecz z lat bezkarności, w których przekraczali kolejne granice przyzwoitości, prawa mi zdrowego rozsądku. Z dekady na dekadę przedstawiciele klasy rządzącej coraz bardziej odklejali się od rzeczywistości, od społeczeństwa, które rzekomo reprezentują. Żyją w bańce – wygodnej, szczelnie odizolowanej kapsule pełnej wzajemnych pochlebstw, fałszywych statystyk i medialnych filtrów. Bańce, w której nie słychać krzyków ludzi zmęczonych nieudolnością, pazernością i pogardą.

Z czasem nie tylko stracili kontakt z obywatelami – oni zaczęli uważać się za kogoś lepszego. Naród to dla nich już nie wspólnota, a niewygodna masa, którą trzeba kontrolować, uciszać i mamić obietnicami jak dzieci cukierkiem. Rządzący, niezależnie od opcji, coraz chętniej patrzą na społeczeństwo z góry, jakby przesiąkli przekonaniem, że władza to nie służba, lecz przywilej – przywilej do życia ponad prawem, ponad normami, ponad resztą ludzi.

Nas — czyli obywateli, prawdziwych właścicieli tego państwa mają za mniej niż meble. Obiekty, które mogą dowolnie przestawiać lub wyrzucać na śmietnik, gdy już ich nie potrzebują, ta przerażająca rzeczywistość, choć niepodważalnie prawdziwa, dla większości ogłupiałego społeczeństwa jest czymś zupełnie nieoczywistym. Zatem zupełnie jak w średniowieczu, większość społeczeństwa w błogiej ignorancji i nieświadomości swojego tragicznego i przerażającego położenia żyje codziennie zaspokajając potrzeby rządzącej elity, ludzi, którzy powoli uważają się za odrębny od reszty gatunek, nowej wierchuszki nadludzi, jak to kiedyś ktoś powiedział — specjalnej kasy, wybranych by decydować o losach życiu i śmierci maluczkich.

System ten ma również wiele cech feudalizmu. Polska gospodarka w dużej mierze opiera się na klientelizmie politycznym i uzależnieniu obywateli od decyzji wąskiej grupy decydentów. Przedsiębiorcy, zamiast konkurować innowacyjnością, często muszą dostosowywać się do układów i politycznych koneksji. Kluczowe decyzje gospodarcze często zapadają poza kontrolą obywateli przy suto zastawionych stołach, gdzie pospołu ucztuje partyjna wierchuszka, korporacje i agenci obcych mocarstw.

Przykładem feudalnych relacji w gospodarce jest system zatrudnienia w administracji publicznej i spółkach skarbu państwa. Niekompetencja bywa wynagradzana sowitymi pensjami, jeśli tylko dana osoba posiada odpowiednie zaplecze polityczne. Tymczasem przeciętny obywatel musi zmagać się z coraz bardziej skomplikowanym systemem podatkowym, rosnącymi kosztami prowadzenia działalności i ograniczeniami w dostępie do finansowania. Wspomnieć można też o niestabilnym prawie, które potrafizmieniać się z miesiąca na miesiąc.

Efektem tego systemu jest rosnąca frustracja społeczna, emigracja młodych ludzi oraz brak zaufania do instytucji państwowych. Wielu Polaków czuje się zwyczajnie oszukanych – płacą wysokie podatki, a nie otrzymują w zamian usług publicznych na jakimkolwiek akceptowalnym poziomie. Kapitalizm bez wolności gospodarczej i socjalizm bez realnych zabezpieczeń sprawiają, że Polska dryfuje w kierunku systemu, który jest ani jednym, ani drugim, ale czerpie z obu tylko to, co dla obywateli najmniej korzystne. Przypomina to zawieszenie po obu krawędziach przepaści, stojąc w rozkroku. Wystarczy jeden ruch w jakimkolwiek kierunku a spadniemy w dół, ku naszej zgubie.

Młode pokolenie, zamiast budować swoją przyszłość we własnym kraju, coraz częściej decyduje się na emigrację. Lepsze warunki życia, wyższe płace i bardziej przejrzysty system podatkowy w krajach Europy Zachodniej sprawiają, że Polska traci swoje najbardziej ambitne i wartościowe jednostki. Tymczasem na miejscu pozostają struktury oparte na starych układach, które skutecznie blokują realne zmiany oraz pasożytniczy element biorców netto, żerujący na kurczących się zasobach ostatnich, produktywnych i wydajnych jednostek. Coraz więcej tzw. “liberalnych demokracji” doświadcza powoli scenariusza z Randowskiego “Atlasa Zbuntowanego”, jednak w rzeczywistości skala tego zjawiska jest bardziej rozległa niż w fikcji.

Czy istnieje rozwiązanie tego paradoksu? Możliwe ścieżki to albo gruntowna reforma systemu w kierunku prawdziwego wolnego rynku, gdzie każdy ma równe szanse na rozwój, albo stworzenie sprawnie działającego modelu państwa opiekuńczego, które oferuje realne zabezpieczenia socjalne. Obecny model, będący hybrydą w zawieszeniu, sprawia, że przeciętny obywatel pozostaje w sytuacji podwójnie niekorzystnej – płaci jak w kapitalizmie, ale nie dostaje nic w zamian.

Czy Polska zdecyduje się na jedną z tych dróg, czy pozostanie w absurdalnym układzie, który wyniszcza społeczeństwo i gospodarkę? To pytanie pozostaje niestety otwarte, bo rozwiązań brak. Jak mogą być jakiekolwiek rozwiązania, skoro nie ma nawet świadomości problemu?

Chleba i igrzysk

Współczesna „demokracja” – ta nasza żałosna, przedstawicielska szopka będąca demokracją tylko z nazwy – coraz mniej przypomina rządy ludzi, a coraz bardziej przypomina dobrze naoliwioną maszynę manipulacji, fasadowości i pozorów. W istocie nie jest to żadna demokracja – to właśnie klasyczna oligarchia, układ wzajemnych zależności i interesów, gdzie głos obywatela znaczy tyle, co nic, a wybory służą wyłącznie do legitymizacji władzy już wcześniej podzielonej przez wybranych, którzy na ten moment, mają całe państwo dokładnie i szczelnie zabetonowane, pokryte wzajemnymi powiązaniami, oplatając całe państwo pajęczą siecią.

Rządzący – bezideowi, cyniczni i doskonale przeszkoleni w grze pozorów – zawodowi politycy (bardzo lubię to określenie) prezentują wyborcom dychotomię, która z logiką nie ma nic wspólnego. „Mam wszystkie poglądy i nie mam żadnych” – to zdaje się być ich nieoficjalna dewiza. Dziś udają konserwatystów, jutro ekologów, pojutrze liberalnych demokratów z sercem po “lewej stronie”. Tak długo, jak długo daje się to sprzedawać i utrzymać stołki. Program? Wizja? Fundamenty moralne? Żarty. Liczy się PR, przekaz z dnia i kto ma lepszych specjalistów od politycznego marketingu.

Pojedynek dwóch lub trzech klik, które różnią się tylko tym, kto z nich aktualnie rozdaje karty i komu przypadnie dostęp do kolejnych funduszy, spółek i wpływów. A w tle, światła reflektorów, ktoś właśnie przejmuje media, przepisuje ustawę, ustawia przetarg. Potem następne cztery lata pożywiania się na majątku państwowym i podatkach (obowiązkowo podnoszonych po każdych wyborach) i zmiana warty.

A społeczeństwo? Społeczeństwo żyje w próżni – próżni myślenia, próżni wartości, próżni odpowiedzialności. W całkowitej niepamięci, jakby to, co było mówię wczoraj, dziś już nie istniało. Otumanieni, karmieni medialną papką na własne życzenie, wiecznie zmęczeni, przepracowani i traktujący kulturę zapierdolu niemal jak cnotę w ciągłym biegu za czymś, co nigdy nie daje spełnienia – nie mają już siły, by zadawać pytania. Oczekują igrzysk, nie idei. Emocji, nie analiz. Ktoś krzyknie „500+”, ktoś rzuci — wojna kulturowa!, aborcja!, geje!, Ukraina – i już mamy teatr. Niestety, ale tutaj będzie już gorzko, bo jeśli chcielibyśmy znaleźć winnych tej sytuacji, to należałoby spojrzeć w lustro.

Działania ludzi, którzy nieprzerwanie pasożytują na Polsce już czwartą dekadę, doprowadziły do bezprecedensowej polaryzacji narodu polskiego. Skala tej polaryzacji widoczna jest wszędzie. W miejscach pracy, w szkołach, na uczelniach a nawet na ulicy. Ludzie patrzą na siebie nieufnie, zwlekając z okazaniem jakiejkolwiek sympatii czy otwarciem się na kogoś do momentu identyfikacji ich poglądów. Chore. Wchodzimy w rolę kukiełek sterowanych przez polityków, dokładnie tak, jak oni sobie tego życzą.

System wyborczy, czyli – gdyby wybory mogły coś naprawdę zmienić, to już dawno by ich zakazano.

To zdanie, choć brzmi jak cyniczny bon mot, zawiera brutalnie prawdziwy rdzeń. Współczesny system wyborczy – z całą swoją fasadą demokracji, pluralizmu i obywatelskiego zaangażowania – jest dziś w istocie perfekcyjnym narzędziem kontroli, nie zmiany. Pozorny wybór pomiędzy „A” a „B” ma jedynie dawać złudzenie sprawczości, gdy w rzeczywistości układ interesów, zależności i wpływów pozostaje nienaruszony niezależnie od tego, kto siedzi za sterami.

Partie polityczne są jak produkty na tej samej półce w supermarkecie – różnią się opakowaniem, hasłem reklamowym, może lekko smakiem, ale właścicielem jest ta sama korporacja. Nie ma już prawdziwej alternatywy, bo wszelkie idee wywrotowe, systemowe czy radykalne zostały albo skutecznie zduszone, albo przechwycone i obłaskawione. Zmiana? Nie w tym teatrze.

Co kilka lat rzuca się społeczeństwu ochłap – kartkę wyborczą – i mówi: „to twoje święto demokracji”. A potem, po oddaniu głosu, obywatel ma się znowu zamknąć na cztery lata, wrócić do harówki, płacenia podatków i oglądania „Wiadomości” czy „Faktów”, gdzie już odpowiednio wyjaśnią mu, że wszystko idzie ku lepszemu, tylko trzeba jeszcze trochę poczekać. I że alternatywy nie ma – bo jak nie my, to oni, a przecież oni są jeszcze gorsi.

To nie demokracja – to wyborcza iluzja, fasadowy rytuał, który ma legitymizować władzę już wcześniej przydzieloną. Realna zmiana nie jest możliwa w systemie, który sam zaprojektował swoje zabezpieczenia przed zmianą. Gdyby wybory mogły coś naprawdę zmienić – gdyby rzeczywiście mogły zagrozić elitom, oligarchii, klasie pasożytniczej – to system zrobiłby wszystko, by ich nie było.

Albo przynajmniej tak by je zmieniono, żeby stały się całkowicie nieszkodliwe. Nawet gdy co pewien czas pojawia się antysystemowy kandydat, to cały polityczno-medialny establishment zwiera szyki i wspólnie działa na rzecz zachowania swojego status quo, broniąc dostępu do twierdzy skuteczniej niż obrońcy Westerplatte. Kampanię dyskredytacji, oszczerstw i kłamstw nie ma wtedy końca, a skala współpracy i zgodności jest doprawdy godna podziwu, można by rzec — chciałobysię takiej jedności w narodzie jaka budzi się w elitach, gdy pojawia sięzagrożenie spadnięcia ze stołka.

Podatki na drobne wydatki

Nie od dziś wiadomo, że najłatwiej wydaje się cudze pieniądze. Jak trafnie zauważył Milton Friedman, „najlepiej płaci się za kolację pieniędzmi, których nie trzeba było zarobić”. Problem w tym, że współczesna skala beztroski i bezczelności w wydawaniu publicznych środków zaczyna przekraczać granice zdrowego rozsądku – i to w tempie, które wzbudza nie tyle śmiech, co autentyczną wściekłość. Trudno oprzeć się wrażeniu, że poziom ignorancji, arogancji i braku odpowiedzialności, z jakim dziś mamy do czynienia, nie był tak wysoki od czasów międzywojennej sanacji.

Niedawno w moje ręce trafił raport Warsaw Enterprise Institute – dokument, który miał być z założenia przesiąknięty ironią i lekkim humorem. Autorzy zestawili w nim najbardziej absurdalne przykłady wydatków finansowanych z pieniędzy podatników. I choć zamysł był zabawny, efekt okazał się zupełnie odwrotny. Zamiast śmiechu – złość. Zamiast rozbawienia – narastająca frustracja. Z każdą kolejną pozycją czułem, jak zaciska mi się pięść.

Aby zrozumieć pełnię absurdów, na które wydawane są nasze podatki, wystarczy przyjrzeć się kilku bardziej jaskrawym przykładom, które trafiły do raportów o marnotrawieniu publicznych pieniędzy. Wydaje się, że samorządy nie mają problemu z „marginesem błędu” w budżetach, skoro decydują się na takie inwestycje, które mają niewielki sens społeczny, ale za to zaspokajają potrzeby polityczne lub towarzyskie elit.

Weźmy na przykład kosztowne miejskie loga. Okazuje się, że niektóre samorządy potrafią wydać dziesiątki tysięcy złotych na zaprojektowanie „nowoczesnego wizerunku” swojego miasta. Poznań na przykład wpadł na pomysł stworzenia nowego logo, które miało być symbolem nowoczesności i przodującego rozwoju. Niestety, po całej tej operacji okazało się, że koszty przekroczyły 150 tysięcy złotych, a wynik końcowy… nie spełnił oczekiwań. Co gorsza, nowe logo nie stało się oficjalnym symbolem miasta, co dodatkowo obnaża nonsens tej inwestycji. Suwałki poszły jeszcze dalej, wydając nie mniej na nowe logo, które, po kontrowersjach i niezadowoleniu mieszkańców, zostało szybko porzucone na rzecz starego, „zwykłego” znaku.

A w tym czasie obywatele tych miast żyją w rzeczywistości, gdzie brakuje naprawdę ważnych inwestycji – takich jak infrastruktura, edukacja czy zdrowie publiczne. Drobne wydatki na wizerunek miast, które mają wzbudzić „emocje estetyczne”, stają się symbolem tego, jak nierealistycznie i nieodpowiedzialnie zarządza się środkami publicznymi.

Innym przykładem jest plac zabaw dla dorosłych w Gdańsku. Mówiąc szczerze, niektóre inwestycje miejskie brzmią jak parodia. Gdańsk przeznaczył ponad 300 tysięcy złotych na stworzenie przestrzeni rekreacyjnej dla dorosłych, w której znalazły się… ławki, hamaki, leżaki i kilka koszy na śmieci. Pytanie, na które nikt nie szuka odpowiedzi, brzmi: czy to naprawdę jest inwestycja, która odpowiada na realne potrzeby mieszkańców? Śmieszny i groteskowy jest już sam pomysł, by dla dorosłych budować „place zabaw” – jakby dorosłe życie nie miało już wystarczająco poważnych wyzwań. I to wszystko w czasach, kiedy mieszkańcy miast borykają się z brakiem odpowiedniej liczby żłobków, miejsc pracy czy dostępnych mieszkań.

Dworzec bez torów to kolejna sytuacja, która nie powinna się zdarzyć w państwie, które aspiruje do miana nowoczesnego i sprawiedliwego. W Nowych Raciborach, w październiku 2022 roku, PKP otworzyło dworzec, który… nie miał torów. Tak, dokładnie – obiekt wyposażono w trzy ściany, dach, stojaki na rowery i kilka innych gadżetów, ale… nie było torów, które pozwalałyby pociągom na przyjazd. Całość wyglądała jak kiepska scenografia, a budowa dworca okazała się spektakularnym fiaskiem w kategorii efektywności wydatkowania środków publicznych. To tak, jakby miasto zbudowało centrum sportowe bez boiska – po prostu absurdalne.

Na koniec warto wrócić do Gdańska, który stanowi prawdziwą perłę wśród innych marnotrawstw publicznych. Jeżeli ktoś pamięta mój artykuł o finansowaniu sportu, to pozycja ta nie powinna go zdziwić. Gdański magistrat postanowił wesprzeć prywatny klub piłkarski, Lechię Gdańsk, kwotą 10 milionów złotych z miejskiej kasy. Ciekawie brzmi pytanie: co o takiej promocji sądzą przeciętni mieszkańcy Gdańska? Na trybunach Lechii od lat nie widać tłumów, a zamiast realnych inwestycji w infrastrukturę miejską, powstały kontrowersyjne działania, które, z punktu widzenia wielu obywateli, są absolutnie nieakceptowalne.

Zainteresowanym o mocnych nerwach, polecam zapoznanie się z całością raportu, dostępnego na stronie WEI. To, co przedstawiłem, tylko kilka przykładów z całego kraju, które doskonale ilustrują, jak beztrosko i lekkomyślnie zarządza się pieniędzmi publicznymi. Samorządy i instytucje publiczne często zachowują się, jakby pieniądze obywateli były niewyczerpanym źródłem – coś, co można wydawać na zbędne, kosztowne i często absurdalne projekty, które nie mają żadnego realnego wpływu na poprawę jakości życia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że takie przykłady to jedynie wierzchołek góry lodowej – i że dla wielu polityków publiczne fundusze to po prostu narzędzie do budowania swojego wizerunku i poparcia, nie dbając o konsekwencje dla podatników.

Bo jak inaczej reagować na wieści, że z naszych podatków finansowane są rozbuchane, kompletnie zbędne inicjatywy, które nie mają nic wspólnego z interesem publicznym, a jedynie z interesem politycznym lub towarzyskim? Gdy patrzy się na to, jak lekką ręką rozdaje się publiczne środki na „konsultacje społeczne”, których nikt nie konsultował, „strategie rozwoju”, które nie prowadzą donikąd, czy „działania edukacyjne”, które bardziej przypominają happeningi z budżetem korporacyjnego eventu, trudno nie zapytać: czy my jeszcze mamy państwo, czy już tylko aparat przetwarzania podatków w towarzyskie przysługi?

To nie tylko rozrzutność. To polityka marnotrawnego etatyzmu – pasożytniczego systemu, który karmi się nieodpowiedzialnością, bezkarnością i przekonaniem, że podatnik zapłaci, bo i tak nie ma wyjścia. Ale może właśnie najwyższy czas, by powiedzieć: dość.

Polityka marnotrawnego etatyzmu.

Jak wyleczyć tych co mają leczyć?

Zupełnie rozbrajają mnie argumenty osób twierdzących, że sytuacja w służbie zdrowia poprawi się, gdy przeznaczymy na nią więcej pieniędzy. Naprawdę nie widzą, że to nie działa? Wydatki na ochronę zdrowia rosną od dekad, nieustannie się zwiększają, a poprawy jak nie było, tak nie ma. Klasyczne rozwiązanie rządzących – pozbawionych wizji i kompetencji – to zasypywanie problemów pieniędzmi. Oczywiście nie swoimi. Sięgają po kieszeni tych, którzy zarabiają najwięcej: przedsiębiorców, specjalistów, ludzi aktywnych i produktywnych. To im podnosimy składkę zdrowotną, która w rzeczywistości jest dodatkowym podatkiem. To ich się obciąża, z nich wyciska, a pasożytów systemu zostawia się w spokoju, zapewniając im wszystko, co najlepsze. Przecież trzeba o nich dbać – by się przypadkiem nie przeziębili. Są niezbędni… nie, nie do pracy, ale do wypełniania urn wyborczych.

Fabryka obywateli

Podobnie tragicznie przedstawia się sytuacja w drugim – od lat permanentnie pogrążonym w kryzysie – sektorze, czyli edukacji. Pomijam już nawet fakt, że każdy kolejny minister, ministra czy też ministrant edukacji wydaje się być większym ignorantem i nieudacznikiem niż jego poprzednik, jakby to była jakaś niepisana tradycja tego resortu – konkurs na kompletne oderwanie od rzeczywistości. Ale nie o personaliach chciałbym tutaj mówić. Problem jest bowiem znacznie głębszy, znacznie bardziej strukturalny i wynika nie tylko z braku pomysłów, ale – co gorsza – z braku jakiejkolwiek refleksji nad tym, czym właściwie edukacja powinna być.

Zacznijmy od tego, że etos zawodu nauczyciela leży w gruzach. Dawniej – zawód społecznego zaufania, dziś – zawód upokarzany, przemęczony, zdewaluowany. Nauczyciele stali się workami treningowymi dla frustracji rodziców, kozłami ofiarnymi systemu i jednocześnie marionetkami politycznych reformatorów, którzy nigdy nie postawili nogi w realnej klasie szkolnej. Ich cierpliwość, mimo że przez lata niemal heroiczna, zaczyna się wyczerpywać. Ich wynagrodzenia – żenująco niskie, ich prestiż – nieistniejący. Trudno oczekiwać od młodych, ambitnych ludzi, że zechcą wejść do tego zawodu. A ci, którzy już w nim są? Pracują, bo mają powołanie. Ale powołanie nie płaci rachunków.

Rząd nie ma na to żadnego pomysłu – zupełnie jak w służbie zdrowia. Zero wizji. Zero konsekwencji. Zero szacunku. Kiedy już brakuje im argumentów, znów sięgają po rozwiązanie, które znają najlepiej – wrzucić trochę pieniędzy do czarnej dziury, byleby się przez chwilę nie dymiło. Byleby się nie buntowali. Ale jak zwykle – cudzymi pieniędzmi. Podniesiemy składki, dołożymy podatków, coś zabierzemy „bogatym”. Bo przecież najłatwiej okraść tych, którzy jeszcze mają z czego dawać.

Ale problem edukacji nie leży tylko w pensjach i budżetach. On leży w całkowitym niezrozumieniu, czym w XXI wieku powinna być szkoła. Mamy system edukacyjny, który mentalnie wciąż tkwi w XIX wieku. Programy nauczania są przestarzałe, przeładowane i oderwane od realiów współczesnego świata. Uczniowie uczą się pod klucz, pod test, pod egzamin – bez myślenia, bez pasji, bez sensu. Nauczyciele zmuszeni są realizować absurdy programowe, zamiast odpowiadać na potrzeby młodych ludzi. Reforma goni reformę, a każda kolejna jest bardziej chaotyczna od poprzedniej. W efekcie dzieci i młodzież nie tylko nie wychodzą ze szkoły przygotowani do życia, ale często wychodzą z niej zniechęceni, wypaleni, zmęczeni.

Nie inwestujemy w nowoczesne metody nauczania, nie rozwijamy kompetencji miękkich, nie wspieramy indywidualnych talentów. Szkoła nie uczy współpracy, przedsiębiorczości, krytycznego myślenia. Uczy ślepego podporządkowania i pisania testów. A potem się dziwimy, że młodzi ludzie masowo wyjeżdżają albo wpadają w depresję.

Nie, pieniędzmi nie da się tego naprawić. Tak samo jak nie uleczy się chorego pacjenta, wrzucając mu garść banknotów do kroplówki. Potrzebna jest zmiana filozofii – i to głęboka. Potrzebny jest szacunek do zawodu nauczyciela, potrzebna jest wizja szkoły, która nie produkuje egzaminacyjnych maszyn, ale przygotowuje do realnego życia. Tego się jednak nie da zrobić bez odwagi, bez myślenia długofalowego i bez rozumienia, że edukacja to nie koszt – to inwestycja. A my? My traktujemy ją jak piąte koło u wozu. W efekcie mamy nie tylko słabą szkołę, ale też coraz słabsze społeczeństwo – łatwe do zmanipulowania, bierne, bezideowe.

Ale cóż, może o to właśnie chodzi? Aby uczniowie ze szkół wychodzili głupsi niż do nich weszli, całkowicie pozbawieni umiejętności oceny, krytycznego myślenia i zdolności do wykazywania inicjatywy lub podejmowania ryzyka. Szkole od dawna przestałabyć miejscem edukacja astała się centrum rządowej indoktrynacji i taśmą produkcyjną dla bezmyślnych wyborców, bo już nawet nie podatników. Szczerze wątpię, że ludzie którzy opuszczają szkoły będą w stanie jakiekolwiek dobra wyprodukować lub podatki zapłacić.

Ostateczny rozkład państwa

Na zakończenie tych rozważań jawi się nam wizja wręcz katastrofalna – wizja przypudrowanego trupa i całkowitej degrengolady. Choć z zewnątrz wszystko zdaje się jakoś funkcjonować, w rzeczywistości mierzymy się z obrazem państwa upadającego. To rozkład instytucji i organów, które istnieją już tylko z nazwy. To pasożytnicza, feudalno-oligarchiczna klasa polityczno-prawna, nieustannie wymieniająca się stołkami, żyjąca ponad społeczeństwem, na koszt tego społeczeństwa, a nie w jego służbie. To naród pozbawiony kultury, tożsamości, wykształcenia i kręgosłupa – zbiorowość bezmyślnych zjadaczy chleba, wstających rano tylko po to, by wieczorem znów się położyć. Bo cokolwiek więcej – jakakolwiek ambicja, zaangażowanie, marzenie – jest w realiach tego systemu albo niemożliwe, albo skutecznie zniechęcone już na starcie. A przecież o to właśnie chodzi – żeby się ode chciało wszystkiego. Na dokładkę, brak zabezpieczeń czy usług na jakimkolwiek umożliwiającym większyrozwój czy planowanie poziomie.

Już dawno przestałem się łudzić, że cokolwiek da się zmienić poprzez działania wewnątrz tego systemu i zgodnie z tym prawem. Te wszystkie rzekome możliwości, które społeczeństwo dostaje w ramach tak zwanej demokracji, to zabawa i obłuda panującego establishmentu. Nie trzeba być historykiem, a wystarczy jedynie pobieżnie przejść przez historię ludzkości, żeby dojść do jednego wniosku: zmiany zachodziły lub następowały tylko i wyłącznie wtedy, gdy społeczeństwu kończy się cierpliwość — kiedy dochodziło do rewolucji, bo umęczone społeczeństwo mówiło dość i wchodziło na ulice, tak naprawdę nie mając już nic do stracenia.

Odpowiedzią na stagnację, marazm czy zbytnie ugruntowanie się pasożytniczej klasy politycznej — jednej czy drugiej — jest tylko i wyłącznie aktywne działanie, ale nie w ramach i warunkach jakie narzuca nam elita. Czy naprawdę nie widzimy tego, że gramy od lat według ich zasad, że funkcjonujemy w środowisku, jakie dla nas zaprojektowali? Tylko poprzez akty nieposłuszeństwa, samoorganizacji i aktywnego uświadamiania poprzez systematyczną edukację — pójście pod prąd można osiągnąć jakąkolwiek zmianę. Reszta to tylko iluzja.

Taka sama jak wybory, samorządy, petycje, obywatelstwo, prawo. To wszystko jest perfekcyjnie zaprojektowane, aby działało tylko do momentu, w którym mogłoby realnie zagrozić klasie panującej. To jest karmnik dla naiwnej, ciemnej masy, która wierzy, że cokolwiek znaczy w konfrontacji z systemem. Im więcej energii poświęcamy na walkę z nimi w ich środowisku, tym szybciej tracimy tę energię i wypalamy się do cna, na końcu poddając się i dołączając do rzeszy zrezygnowanych ignorantów, którzy całkiem już się poddali.

W tej realnej konfrontacji nie znaczymy nic. Jesteśmy deptani jak robak i żadne demokratyczne instytucje państwa prawa nas nie ocalą — będą tylkoaktywnie działać, żeby nas zniszczyć, aż nawet fizycznie przestaniemy istnieć. Jeśli będziemy się opierać, to czeka nas najpierw fala oszczerstw, pomówień, potem śmierć cywilna, później … to już niech każdy sobie dopowie z historii.

Nie jest to wyjątkowe na tle naszego kraju, czy tego rejonu świata, lecz powszechne jak ziemia długa i szeroka i jak historia od zarania dziejów jest opowiadana i opisana.

Jeśli będziesz chciał działać w ramach procesów obywatelskich — to wiedz, że nic takiego zwyczajnie nie istnieje. Żyjemy w oligarchicznym feudalizmie. Jesteśmy dla nich warci mniej niż meble a dbają o nas jak o stary samochód. Ale to także ludzie, tacy sami jak my. Oni też jedzą, piją, pocą się i krwawią, a w naszej gestii leży to, żeby ich o tym uświadomić. I w końcu odsunąć od władzy nad nami!

Atlas

Poprzedni artykułTrumpowska katastrofa biurokratyczna
Prezes Polsko-Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego. Instruktor alpinizmu, podróżnik, działacz na rzecz wolności i rozwoju ekonomicznego w duchu wolnorynkowym, a także gorący zwolennik i orędownik demokracji bezpośredniej w stylu szwajcarskim. Autor książki „Fizyka życia”. Z zamiłowania nauczyciel, który chętnie poświęca czas zwłaszcza ludziom młodym, którzy wchodzą na wyboistą drogę prowadzenia własnego biznesu i inwestowania w rozwój osobisty.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj