Kiedy administracja Reagana zaproponowała zniesienie subsydiów dla firmy Amtrak (jej polskim odpowiednikiem jest PKP – przyp. red.), jedna z sieci telewizyjnych przeprowadziła wywiad z człowiekiem , który sprzeciwił się temu posunięciu, a swój protest formułował w następujący sposób: „Nie wiem jak ci ludzie w Waszyngtonie wyobrażają sobie, że będziemy podróżować. Mamy przecież prawo do tej usługi”.
Kiedy w 1985 roku Kongres przegłosował wstrzymanie finansowania wydawania magazynu „Playboy” w języku Braille’a, Amerykańska Rada Niewidomych (American Council of the Blind) podała sprawę do sądu federalnego, wysuwając oskarżenie, że działanie Kongresu było objawem cenzury i odmawiało im podstawowego prawa. Nie sposób nawet zliczyć, jak często problem „praw” rozpalał emocje na przestrzeni wieków, prowadząc nawet do rozlewu krwi. W 1776 roku powstał naród posiadający deklarację zawierającą jedynie trzy prawa, ale od tamtego czasu jego obywatele nie przestali mówić o swoich „prawach”.
Ostatnio wszelako pojawił się w dyskusji nowy, niepokojący akcent. Kiedy tak wielu Amerykanów mówi obecnie o prawach, mają oni na uwadze coś bardzo oddalonego od koncepcji Jeffersona, Madisona, Franklina i Locke’a. Ogólnie to, co się zakłada w obecnych dysputach na temat nowych „praw”, stanowi niekończącą się litanię roszczeń wysuwanych w stosunku do innych ludzi, listę pragnień i życzeń, które nie popadają pod żadną ogólną kategoryzację, z wyjątkiem tej, którą określa słowo „plądrowanie”.
To przykre, że tak wzniosła myśl, iż jednostki posiadają pewne definiowalne, niezbywalne i święte prawa, ulega spłyceniu i pomieszaniu w sposób nie do poznania. Ciekawe ilu jeszcze Amerykanów tak naprawdę wie, co to jest „prawo”. Owocem całego zamieszania jest owo dziwaczne i destrukcyjne przekonanie: jeśli czegoś żądasz, to musi to być twoje. Czy ktokolwiek ma „prawo” subsydiowania usług kolejowych? Czy istnieje taka rzecz jak „prawo” do numeru „Playboya” w języku Braille’a? A co z wszystkimi innymi domniemanymi prawami: do pracy, do wykształcenia, do darmowego żłobka, do odpowiedniego mieszkania, do godziwej zapłaty, do kurczaka w każdym garnku i tak dalej ad infinitum?
Podobne pytania sprowadzają się do jednego najważniejszego: po prostu czym w końcu jest to legalne „prawo”? W moim rozumieniu największymi autorytetami wszechczasów w tej dziedzinie byli ludzie, którzy ukształtowali nasz naród u jego początku. I choć nie wszyscy byli dokładnie jednomyślni w różnych sprawach i mieli swoje wady, żaden z nich nie traktował pojęcia praw z tą straszną nonszalancją, jaka charakteryzuje dzisiejsze czasy. Kiedy ci znakomici ludzie ogłaszali prawa do „wolności słowa” albo „wolności prasy” czy też „wolności zgromadzeń”, nie chcieli przez to powiedzieć, że ktoś ma prawo otrzymać mikrofon, wydawnictwo czy salę wykładową. Kiedy Deklaracja Niepodległości mówiła o „prawie do życia”, nie rozumiała przez to prawa do życia na czyjś koszt. Podobnie też „prawo do wolności” nie przekładało się na prawo do czynienia innym, cokolwiek się komu podobało. Tak samo „prawo do szukania szczęścia” wcale nie zakłada, że Paweł ma prawo obrabować Piotra, żeby płacić za swoje zainteresowania sztuką, literaturą czy muzyką.
Koncepcja praw Ojców Założycieli nie wymagała posługiwania się groźbami ani użyciem siły wobec innych, ani też podnoszenia jakiejś „potrzeby” do rangi czegoś, co ma być na mocy prawa zaspokojone kosztem życia czy własności innego obywatela. Zakładała ona natomiast, że każda jednostka jest osobą wyjątkową i suwerenną, z którą można porozumieć się dobrowolnie – albo należy pozostawić ją w spokoju. Jest to jedyna koncepcja praw, która nie ulega degeneracji i nie przekształca się w pełną konfliktów „wolność dla wszystkich”.
Dla twórców Konstytucji „prawo” stanowiło moralny imperatyw, przez który każda osoba korzystała z wolności bycia tym, czym czyniły ją jej własne zdolności i możliwości, bezpieczna w swojej osobie i własności, nie przekraczając przy tym tego samego prawa należnego innym. Stąd jej „prawa” nie nakładają żadnego zobowiązania na innych, poza tym jedynym, które polega się na powstrzymywaniu się od ich pogwałcenia. W tym kontekście warto powtórzyć radę Jeffersona dotyczącą właściwej roli państwa: „…Jeszcze jedna rzecz, współobywatele, mądre i owocne państwo, które będzie powstrzymywało ludzi od wzajemnych krzywd, a poza tym pozostawi ich wolnymi, by mogli kierować swoimi zajęciami na drodze pracowitości i udoskonalania otaczającego świata, i nie odejmie kawałka chleba od ust robotnika, który na niego zarobił. Takie jest w sumie dobre państwo…”.
Cóż zatem to wszystko znaczy? Ano to, że nie istnieje prawo subsydiowania Amtraku, a jedynie prawo do korzystania z usług transportowych, co do których w sposób wolny się umawiasz i za które płacisz. Nie ma prawa do „Playboya” w języku Braille’a, a jedynie prawo do czytania numeru, który możesz kupić, zakładając, że najpierw znajdziesz kogoś, kto będzie chętny go wyprodukować. Podobnie masz prawo do szukania pracy, kształcenia się w wybranym kierunku, szukania najlepszego żłobka, szukania czy zapewnienia sobie mieszkania, jakiego pragniesz, robienia bogatych zakupów, czy też przekonania swojego sąsiada, by sprzedał ci kurczaka. Jednakże nie masz żadnego legalnego prawa zmuszania (ani wyręczania się państwem, by zmuszało dla ciebie) innej wolnej osoby, by dostarczała ci tych rzeczy chyba że ta osoba zawarła z tobą umowę i zobowiązała się , że to zrobi.
Takie podejście nie ma wiele wspólnego z tym, jak w naszych czasach rozumie się prawa. Jednakże różnica pomiędzy podstawowym, szacowanym, racjonalnym widzeniem praw, a powstającym obecnie bezmyślnym galimatiasem, jest różnicą między pokojem, wolnością i wzajemnym szacunkiem z jednej strony, a brutalnością bezprawnej dżungli z drugiej.
Lawrence W. Reed
Tłum. Jan Kłos
Artykuł pochodzi z magazynu „The Freeman”, a opublikowany został w zbiorze „Fałsz politycznych frazesów – czyli pospolite złudzenia w gospodarce i polityce”.