Wywiad z Janem Przybyłem, doktorem teologii, wieloletnim wykładowcą akademickim, publicystą i komentatorem życia społeczno-politycznego.
– W czasach Polski Ludowej żartowano, że skrót PKP należy odczytywać jako „Polska kraść pozwala”. Była to gorzka kpina z siermiężnej rzeczywistości realnego socjalizmu, w której rządzący odbierali obywatelom ogromną część dochodu a następnie wydzielali „wszystkim po równo”. Rezultat był taki, że ci którzy zajmowali się dzieleniem, otrzymywali więcej, a reszta nie chciała być gorsza, więc starała się wyszabrować dla siebie z majątku publicznego tyle, ile się dało. Kradli więc niemal wszyscy – od dyrektora do sprzątaczki.
– To, jak bardzo nas okradano, poczułem na własnej skórze w roku 1988, gdy po raz pierwszy udało mi się wyjechać na tak zwany „Zachód” i to od razu do wymarzonej dla większości Polaków „Hameryki”. W Polsce zarabiałem wówczas równowartość 20 dolarów amerykańskich miesięcznie, za które w Nowym Jorku mogłem sobie kupić… 4 hamburgery. Znajomy rodak opowiedział mi wtedy, jak to załatwił swemu koledze z Polski pracę za… 22 dolarów NA GODZINĘ a ten kolega wyleciał z niej z hukiem po 2 dniach, ponieważ przyłapano go na kradzieży narzędzia za… 60 dolarów…. Gość zarabiał tyle, że przeciętny Polak z Nowego Jorku mógł o takich zarobkach tylko pomarzyć, ale nawyk kradzieży przywieziony z PRL okazał się silniejszy…
Pamiętam też jak w klasie maturalnej (1977) moją klasę zaprowadzono na tzw. „prace społeczne”. Pakowaliśmy koszule w łódzkich zakładach „Wólczanka”. Takich koszul nie widziałem dotąd poza sklepami PEWEX-u, więc zapytałem pracowników, co to za towar i dowiedziałem się, że w Polsce ich nie kupię, ponieważ jest to towar eksportowany chyba do Holandii (dokładnie już nie pamiętam, ale chyba tak). Oczywiście poinformowano mnie, że taka koszula „jest do załatwienia”, ponieważ oni „wynoszą”.
– Jest rzeczą bardzo ciekawą, iż ludzie dokonujący różnych kradzieży w swoim zakładzie pracy wcale nie uważali siebie za złodziei i uznaliby za straszliwą zniewagę, gdyby ktoś powiedział im, że kradną.
– Oni starali się usprawiedliwić proceder, w którym uczestniczyli i zwyczajną, prostacką kradzież starali się ubierać w przeróżne neutralnie brzmiące eufemizmy. Nie mówiono zatem, że ktoś ukradł jakiś przedmiot z zakładu pracy, ale że go „wyniósł”. Jednocześnie używano też innych określeń, takich jak „załatwić”, „skombinować” czy ”zorganizować”.
Obok oczywistego złodziejstwa mieliśmy też do czynienia z symulowaniem pracy. Kursowało wówczas popularne powiedzenie: „Rząd udaje, że płaci – my udajemy, że pracujemy”… To przypominało znane z opowieści obozowych historie o tym, jak starzy więźniowie uczyli młodych sztuki przetrwania: oszczędzaj siły i o ile tylko możesz, udawaj, że pracujesz.
W praktyce wyglądało to tak, że robotnik machał łopatą tylko wówczas, gdy na niego patrzył ktoś z „biurowych”. Widziałem to na co dzień, gdy obok bloku, w którym mieszkam, budowano szkołę… Robotnicy krzątali się po placu byle przetrwać do 13.00 (od tej godziny sprzedawano wówczas alkohol). Potem jeden „skakał” po piwko, później „po łyku” i symulując pracę czekamy do 15, kiedy to „zmywa się” administracja. Później podjeżdżały „żuki” a przez ogrodzenie śmigały worki cementu, które następnie trafiały na prywatne budowy…
– Epoką największej kradzieży był jednak okres tzw. „transformacji ustrojowej”, kiedy to dawni komuniści zorientowali się, że czasy realnego socjalizmu dobiegają końca i zamienili „Kapitał” Marksa na kapitał wyszabrowany z majątku publicznego. Ten okres zapisał się w naszej historii jako czas „złodziejskiej prywatyzacji”.
– W początkach lat 90-tych szabrowano całe państwowe zakłady. Zakupione parę miesięcy wcześniej maszyny lekko uszkadzano (na przykład waląc młotem w obudowę), po czym przeznaczano do złomowania i podstawiony nabywca kupował to w cenie złomu… W taki sposób powstawały fortuny.
Kierownicy państwowych zakładów, którzy pomogli w ich upadłości, zostawali pełnomocnikami likwidatorów, a później byli zatrudniani na dobrze płatnych stanowiskach przez tych, którzy po przejęciu przedsiębiorstwa za bezcen uruchamiali w nim często zupełnie inną produkcję.
W tamtych czasach liczyły się układy z ludźmi z systemu bankowego. Żeby nie mając nic móc kupić zakład, trzeba było dostać kredyt, ale jak dostać kredyt, gdy nie ma się niczego, co mogłoby służyć za zabezpieczenie tegoż kredytu? Okazało się, że można. Ponoć kosztowało to 5% wręczone „komu trzeba”. Jeśli już kupiło się pierwszy taki zakład, można było dostać kredyt, dając jako zabezpieczenie ten dopiero co kupiony zakład. Potem następny pod poprzednie dwa i tak dalej… Ale trzeba było mieć układy…
Wiele o tym słyszałem od naszych krajowych „biznesmenów” w białych skarpetkach noszonych do ciemnych butów. W tamtych czasach tytułowało się takiego „prezesem”. Oni uwielbiali ten tytuł prezesa… Wielu spośród tych pierwszych polskich biznesmenów nie znało żadnych języków obcych ani prawa gospodarczego obowiązującego w krajach skąd przychodziły zamówienia, więc ich zagraniczni partnerzy traktowali ich tak, jak pewnie traktowali plemiennych kacyków afrykańskich biali kolonialiści przyjeżdżający do Afryki ze skrzyniami pełnymi szklanych paciorków i lusterek. Przywozili całe walizki elektronicznych gadżetów, którymi nasi „biznesmeni” bawili się jak dzieci… Poza tym wszyscy z mojego rocznika pamiętają słynne hasło głoszące, że pierwszy milion trzeba ukraść…
– Obecne państwo odziedziczyło po PRL rozwinięty system fiskalizmu i redystrybucji. Duża część dochodów obywateli nadal trafia do budżetu i tam jest dzielona przez polityków. Nie zmieniło się również powszechne nastawienie do mienia publicznego, które jest uważane za niczyje. A ludzie nadal wyłudzają od państwa różne świadczenia i nie czują się winni kradzieży.
– Mama miała znajomą z pracy, która za „kopertę” wręczaną lekarzowi dostawała skierowanie do sanatorium…Przez wiele lat jadąc autobusem na działkę w Chodczu, spotykałem TYCH SAMYCH LUDZI jadących do Ciechocinka… Wyglądali mi bardziej na rozbawionych wczasowiczów niż ludzi potrzebujących opieki medycznej…
Ze swoistym dziedzictwem PRL mamy do czynienia po dziś dzień. Wśród Polaków nadal pokutuje przekonanie, że państwo powinno mieć budżet jak największy, żeby obficie „rozdawać ludziom” – oczywiście rozdawać, czyli dawać ZA NIC, „darmo”, bo przecież „ludziom się należy”.
Polacy kopiują socjalne państwo opiekuńcze z Zachodu, ale fundują to rozdawnictwo na kredyt, bo Zachód rozdawał to, co zgromadziły poprzednie pokolenia, podczas gdy my obecnie wydajemy to, co następne pokolenia będą musiały dopiero wypracować. Rozmawiałem niedawno z emerytami, którzy byli na mnie oburzeni, gdy im mówiłem, że właśnie zadłużają własne wnuki i prawnuki. Oni nie widzą nic złego w tym, że zaciągają dług, który obciąży kilka kolejnych pokoleń. Do nich nie dociera, że długi zaciągnięte przez Gierka są niczym w porównaniu z ODSETKAMI od obecnego długu. Oni się tym nie przejmują, a jeden z nich z rozbrajającą szczerością oznajmił, że jego już nie będzie…
– Po 1989 roku dużo mówiło się o konieczności budowania krajowej klasy średniej i część ludzi naprawdę w to uwierzyła. Ci, którzy zaczynali od handlu z wystawionych na ulicy łóżek polowych, szybko dorabiali się „szczęk”, które później zamieniali na porządne sklepy. Sprzyjały temu uchwalone jeszcze w ostatnich latach PRL „ustawy Wilczka”, które koncesjonowaną działalność gospodarczą ograniczały do kilku branż. Nie trwało to jednak długo. Urzędnicy zapewne uznali, że nie może być tak, że bez ich zezwolenia i stosownych pieczątek człowiek może cokolwiek przedsięwziąć. Może politycy najzwyczajniej uznali, że obywateli należy trzymać w ekonomicznym niedorozwoju, aby byli zależni od łaski i niełaski władzy i głosowali na tych, którzy rozdają, nie wymagając pracy?
– Dla człowieka o mentalności PRL-owskiego urzędasa po dziś dzień jest rzeczą nie do pomyślenia, by ktoś bez zgody takiego czy innego urzędu postawił na własnej działce dom, wykopał studnię czy wyciął drzewa…
Brak UCZCIWEJ REPRYWATYZACJI a przede wszystkim ZWROTU MIENIA skutecznie odsunął od udziału w odbudowie kraju dawnych właścicieli i ich spadkobierców, sprawiając, że rzekomo demokratyczne państwo niejednokrotnie stawało się PASEREM, sprzedającym to, co ukradła komuna… Dlatego w życiu gospodarczym brylowali ludzie, którzy dopiero co się dorobili i brakowało im etosu pracy, którym charakteryzowały się przedwojenne kręgi przemysłowców… Dla nowobogackich liczył się szybki zysk i konsumpcja, której zazdrościli sąsiedzi.
Ponieważ – jak już powiedziałem – do udziału w życiu gospodarczym w olbrzymiej większości nie dopuszczono przedwojennych przemysłowców i ich spadkobierców (choćby poprzez brak ZWROTU MIENIA zagrabionego przez „Polskę Ludową”), etyka biznesu to coś, co musimy budować od podstaw. Ważnym zadaniem powinno stać się uzdrowienie postaw naszych rodaków i wykorzenienie szkodliwych nawyków z czasów PRL.
– Niestety nasze szkolnictwo nie stoi na wysokości zadania i nie wychowuje Polaków na przedsiębiorczych wizjonerów, ale na pracowników najemnych. Duże partie polityczne głoszą etatyzm, a większość wyborców woli dostać od władzy kolejną zapomogę zamiast niskich podatków.
Po 1989 roku taka Unia Polityki Realnej, głosząca że „państwo jest bogate bogactwem jego obywateli” czy postulująca, by ludziom nie dawać ryby (zasiłków), ale wędkę (niskie podatki), by mogli sami tę rybę złowić, nie odnosiła sukcesów wyborczych. Większość Polaków wolała i nadal woli dostać gotową rybę, którą ktoś za nich złowił, oskrobał, wypatroszył, przyprawił i usmażył… Większość ludzi niestety woli SOCJALIZM… czyli de facto wybiera kradzież i „darmochę” przyprawioną szumnymi hasłami „sprawiedliwości społecznej”…
Wywiad przeprowadził Marcin Janowski