Kiedyś mieszkańcy Stanów Zjednoczonych wydali wojnę ubóstwu. Sukces odniesiony w tej wojnie nie ma sobie równego. Nie nazywali tego zresztą wojną przeciw ubóstwu. Mówili raczej, że usiłowali „promować ogólny dobrobyt”, zaś instrumentem, jakim się do tego celu posłużyli, była nowa Konstytucja dla rządu o ściśle ograniczonej władzy.
Rząd miał chronić życie i własność prywatną, zapewniając tym sposobem polityczne ramy, w których wszystkie jednostki mogły swobodnie produkować i handlować ku zadowoleniu ich serc. Jeżeli ktoś zechciał być bogatszy czy biedniejszy od innych, był to jego wybór i jego problem; powodzenie czy fiasko zależało od tego, na ile potrafił usatysfakcjonować swoich klientów. Twórcy tej konstytucji zaprojektowali ją według najlepszej swojej wiedzy, by wymiar sprawiedliwości stał się bezstronny, ani nie zagrażając ani też nie udzielając specjalnych przywilejów biednym ani bogatym, ani jakieś grupie osób ani też jakimkolwiek jednostkom. Oczywiście dochodziło do naruszenia tych zasad, jako że natura ludzka jest taka, jaka jest – ale same zasady pozostały zdrowe.
Inaczej niż nam współcześni politycy w Stanach Zjednoczonych, i nie tak jak im współcześni politycy w XVIII-wiecznej Francji, pierwsi przywódcy polityczni Stanów Zjednoczonych nie próbowali nawet popierać powszechnej opieki socjalnej poprzez finansowanie deficytu oraz nieustanną inflację. Cierpieli z powodu szalejącej inflacji papierowych pieniędzy w okresie wojny rewolucyjnej i doszli do wniosku, że cały system finansowy „nie był grosza wart”. Uznali, że najlepszym rodzajem pomocy dłużnikowi jest umożliwienie mu zapłacenia tego, co jest winien, ustanawiając przy tym jego warunki kredytu tak, by chciał pożyczyć jeszcze kiedyś w przyszłości. Doszli nawet do tego, że pozwolili bankierom, kredytobiorcom oraz kredytodawcom konkurować na rynku pieniężnym i ponosić konsekwencję swoich własnych kaprysów, gdyby wybuchła na tym rynku jakaś panika.
Osobom działającym tak, że doznawały niepowodzenia, pozwalano ponieść porażkę. Jeżeli ktoś nie umiał odnieść sukcesu jako rolnik, nie znajdował też żadnego wspierającego go programu rolniczego, który zniechęcałby go do zmiany działań pozwalającej być użytecznym w jakiejś innej dziedzinie. Kto stracił jedną pracę mógł szukać innej, i żadne związki zawodowe mu w tym nie przeszkadzały; nie istniał zasiłek dla bezrobotnych ani państwowy czy federalny program pomocy, który by go zachęcał do bezczynności. Nie było nawet ustawy wprowadzającej płacę minimalną, ustawy, która by mu powiedział, w jakim punkcie musi raczej całkowicie zrezygnować z pracy niż zgodzić się na niższą płacę; żadnych programów, które by go zachęcały lub zmuszały do przejścia na emeryturę w wieku 65 lat. I gdyby zdecydował się założyć własną firmę na własne ryzyko i odpowiedzialność, nie mógł liczyć na żaden federalny Zarząd Drobnej Przedsiębiorczości (Small Business Administration), który by mu pomógł zostać drobnym biznesmenem.
Być może rzeczą najważniejszą była obojętność, z jaką wielu pierwszych mężów stanu Ameryki starało się o urząd polityczny i władzę. Znali inne sposoby znalezienia szczęścia i osiągnięcia sukcesu. George Washington chciał wrócić do farmy w Mount Vernon; Jefferson tęsknił do Monticello. Ani rządzący ani też rządzeni nie widzieli w rządzie źródła i dostawcy wszystkich dobrych rzeczy. Państwo stanowiło siłę polityczną o ograniczonej władzy dla osiągnięcia ograniczonego celu; większość życia należało przeżyć w sposób spokojny i twórczy, poza zasięgiem kontroli państwowej.
Postąpilibyśmy wbrew faktom, gdybyśmy twierdzili, że ubóstwo zostało całkowicie wyeliminowane ze Stanów Zjednoczonych w warunkach dziewiętnastowiecznych praktyk względnie wolnego rynku oraz rządu o ograniczonej władzy – czy też twierdzili, że państwo w ogóle nie mieszało się do sfery prywatnej. Przez cały ten okres żyło w narodzie wiele jednostek i rodzin, których zarobki i oszczędności znajdowały się daleko poniżej tego, co one same uważały za konieczne dla zapewnienia przyzwoitego poziomu życia. Wszystko co można powiedzieć, bez obawy o popadnięcie w sprzeczność, to fakt, że Amerykanom lepiej się powodziło w tamtych warunkach, niż ludziom w jakimkolwiek innym społeczeństwie kiedykolwiek. Konkurencyjne prywatne przedsiębiorstwa otwierały takie ścieżki rynku, na których każdy mógł znaleźć, i większość znajdowała, sposoby pomagania sobie przez służenie innym. Podstawowa zaś teoria ekonomiczna leżąca u podłoża tego cudownego postępu głosiła: „ci, którzy produkują więcej, będą więcej posiadali”.
Jedną z cech ludzkiej natury jest pragnienie posiadania więcej w zakresie rzeczy materialnych, intelektualnych i duchowych. Im więcej człowiek rozumie tym bardziej staje się dociekliwy. Im więcej widzi tym więcej chce. Im więcej posiada tym więcej gromadzi. Ogólnie rzecz biorąc ten właśnie fakt, że jednostki pragną coraz więcej i działają w ten właśnie sposób, by spełnić swoje pragnienia, odpowiada za cud wolnego rynku, za ten ogromny zalew dóbr i usług, który ma miejsce jako wynik konkurencyjnej prywatnej przedsiębiorczości i dobrowolnej wymiany rynkowej.
Pobieżne spojrzenie na ten ludzki brak zadowolenia doprowadził Karola Marksa i jego następców do odrzucenia gospodarki rynkowej z jej nastawieniem na produkcję. Założyli oni, że bardziej satysfakcjonującą formułą jest następująca: „ci, którzy chcą więcej, powinni posiadać więcej”. Rozwiązano problem produkcji, dowodzą współcześni marksiści, a ich formuła „rozmnażania” podkreśla tempo wydawania; jeśli każdy wydaje swój dochód i oszczędności tak szybko, każdy będzie musiał posiadać więcej do wydania.
Owa doktryna konsumencka albo teoria mocy nabywczej dobrobytu ma ogromne znaczenie dla istot ludzkich, które zawsze pragną więcej. Zakłada ona jednak zbyt dużo. Problem produkcji nie został rozwiązany. Nie istnieje niekończąca się podaż dóbr oraz usług, których pragną konsumenci. Jeśli nie będzie motywacji do oszczędzania oraz inwestowania w produktywne prywatne przedsiębiorstwa, żadne wydatki na świecie nie doprowadzą do dalszego wysiłku produkcyjnego. Jednym słowem wszelkie dostępne dobra i usługi zostaną skonsumowane, jeśli nie uczyni się czegoś innego niż konsumowanie dla uzupełnienia ich podaży. To nie wydawanie czy konsumowanie, lecz jedynie produktywny wysiłek rodzi dobra!
Jednostka z pewnością musi zdać sobie sprawę, że nie może przez wydawanie uczynić siebie bogatą, jeśli wszystko, co robi, sprowadza się do wydawania. Nie mogą też dwie osoby uczynić siebie wzajemnie bogatymi, jeśli wszystko, co robią, sprowadza się do wzajemnego handlu tym, co aktualnie posiadają. Nie przetrwa też jakakolwiek grupa czy społeczność, poprzestająca na handlowaniu między sobą tym, co składa się na niepowiększaną i nie namnażaną pierwotną podaż dóbr i usług.
Transakcje pieniężne zaciemniają częściowo te najbardziej elementarne fakty życia społecznego. W zindustrializowanej gospodarce rynkowej pieniądze służą do przeprowadzania większości transakcji handlowych jako środek wymiany i dogodny czynnik porównywania wartości cen dóbr, którym posługują się kupujący i sprzedający w swoich obecnych i przyszłych działaniach, jako konsumenci i jako producenci. Trzeba tu też wymienić ocenę „pieniężną” opłat za świadczone usługi oraz korzyści z pożyczek i inwestycji.
W warunkach gospodarki wolnorynkowej ceny, płace oraz odsetki z pożyczania i inwestowania kapitału ukierunkowują i stymulują produkcję mającą na celu zaspokojenie potrzeb konsumenta. Dzieje się to tak automatycznie, iż wielu konsumentów wydaje swoje dolary nie myśląc nawet o tych wszystkich swoich wysiłkach, które musiały być podjęte, zanim za te dolary udało się cokolwiek uzyskać. Polityczni decydenci, nie rozumiejąc rynku, zakładają, że cały proces produkcji oraz wymiany może być pobudzany do jeszcze lepszego funkcjonowania jeżeli tylko rząd wyprodukuje dodatkowe pieniądze i włoży je w ręce konsumentów. Decydenci ci nie zauważają, że jedyne znaczenie pieniędzy, jakim jest ich funkcja środka wymiany, ulega zniszczeniu w przypadku odgórnego manipulowania ich podażą. Wszelkie inflacyjne manipulacje zniekształcają ceny, opłaty i odsetki, na których opiera się rachunek ekonomiczny. Inflacja zachęca do konsumpcji i wydawania, ale zniechęca do oszczędzania i pożyczania, osłabiając bodźce produkcyjne oraz samą możliwość produkcji,
To, co wymieniłem wyżej wyjaśnia dlaczego obecna wojna wydana biedzie jest skazana na niepowodzenie. Jeśli rząd będzie nadal subsydiował biednych kosztem wszystkich podatników, doprowadzi do zwiększenia liczby subsydiowanych, czyli zwiększenia liczby biednych podatników. Jeśli rząd swoją władzą popiera dłużników kosztem wierzycieli, więcej osób będzie próbowało brać pożyczki, a mniej będzie miało ochotę pożyczać. Jeśli systematycznie grabi się oszczędności poprzez inflację, oszczędni staną się rozrzutnikami.
Biedni zawsze będą w stanie otrzymać więcej dóbr i usług potrzebnych „do przeżycia” w otwartej konkurencji rynkowej, niż przez walkę polityczną skierowaną przeciw skutecznie działającym na rynku prywatnym przedsiębiorcom. Rynek pozostawia planowania i zarządzanie tym, którzy nieustannie dowodzą swoich umiejętności produkując i uzyskując dochód, natomiast walka klasy politycznej dąży do redystrybucji środków i przekazania ich tym, którzy najprawdopodobniej je zmarnują.
Kiedy państwo staje się gwarantem „wolności od niedostatku”, oznacza to, że zarządzanie ludzkimi sprawami zostaje powierzone najmierniejszym z zarządców w społeczeństwie, ponieważ ich liczba jest zawsze większa niż ludzi obdarzonych zdolnościami i utalentowanych. Obecnie ogłoszono wojnę przeciw biedzie; w rzeczywistości jednak dokonuje się konfiskaty owoców produkcji , co musi okazać się tragicznym w skutkach dla każdego, zwłaszcza dla biednych.
Paul L. Poirot
Powyższy tekst jest fragmentem książki „Fałsz politycznych frazesów”.