Często spotykamy się na co dzień z takimi sformułowaniami jak: „trzeba im odebrać władzę”,„chcemy władzy, aby zmienić Polskę”, „oni nie oddadzą władzy”, „o władzę trzeba walczyć” itp. Przypomina to czasy PRL-u, kiedy nawet zwykły milicjant był „panem władzą”. Czy Polacy mają kompleks na punkcie władzy? Czy ktoś się zastanowił choć przez chwilę, co to jest władza i kto ją posiada lub powinien posiadać? Czy Pan Józek to też władza?
Władza to nie jednostki, lecz proces wywierania przez jednostkę bądź grupę autentycznego wpływu na działania innych osób. W tym procesie dominacji zostaje ukierunkowane postępowanie z reguły szerokiej społeczności przez działania jednostek lub wąskiej grupy osób. I tyle definicji. Czyli władza jest narzucaniem woli jednym przez innych i podejmowaniem w ich imieniu decyzji – niezależnie od tego, czy jest to zgodne z ich interesem. Oczywiście nie trzeba tłumaczyć, że tam, gdzie przeważa zgodność interesów i woli współzależnych osób, zbędne są stosunki władcze.
Jak to jest jednak w Polsce z tym ciągłym „dzieleniem, odbieraniem i dawaniem władzy”? Czy władza jest w ogóle podzielna, odbieralna i dawalna?
Istotą demokracji są między innymi wolne wybory, w których obywatele wybierają swoich przedstawicieli, którzy ich reprezentują w różnych gremiach – bezpośrednio w parlamencie i pośrednio w rządzie, bowiem rząd wybierany jest przez parlament. Przedstawiciele społeczeństwa działają, albo powinni działać w interesie ich wyborców, bo to im zawdzięczają swoje przedstawicielskie (władcze) stanowiska i posady.
Na tym polegają zasady tzw. demokracji parlamentarnej czyli pośredniej.
Inaczej jest w ramach demokracji bezpośredniej, gdzie społeczeństwo nie oddaje w pełni praw nieograniczonego reprezentowania go w gremiach rządzących. Czyli mówiąc po polsku – obywatele nie oddają w pełni władzy w ręce ich reprezentantów. Mają do dyspozycji instrumenty działania, które pozwalają im kontrolować poczynania decydentów i współdecydować w ważnych sprawach. Mam tu na myśli na przykład stosowane w Szwajcarii referendum, do którego dochodzi na skutek przeprowadzenia inicjatywy obywatelskiej lub tzw. weta ludowego. W ten sposób obywatele nie „dzielą się władzą” z decydentami, bowiem sami współdecydują. Czyli obywatele sami pozostają władzą dla siebie. Wszystko to wydaje się jak dotąd bardzo proste.
Ale dlaczego w Polsce mówi się non stop o władzy? I dlaczego to określenie nie występuje w innych krajach dla określenia rządzących? Przynajmniej na pewno nie na taką skalę.
Wróćmy jednak do początku moich rozważań – do definicji władzy, którą określiłem jako wpływ i dominację jednostki lub wąskiej grupy osób nad szeroko pojmowanym społeczeństwem. Skąd bierze się ta dominacja i dlaczego nie funkcjonują elementy kontrolne? Skąd ta buta polityków, określających siebie samych jako władzę?
Otóż, w okresie między jednymi i drugimi wyborami decydenci (władza) wymykają się wyborcom spod kontroli. Przestają się liczyć z obywatelami, wręcz zapominają o nich. W konsekwencji przestają reprezentować wolę ich wyborców. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedzi na to pytanie jest kilka.
Po pierwsze, decydenci w okresie między wyborami reprezentują swoje własne partykularne interesy lub interesy partii i grup lobbystycznych, do których należą.
Po drugie, zajęci są maksymalizacją swojego własnego prywatnego zysku, a mają na to zaledwie parę lat (z reguły 4 lata).
Po trzecie, zajęci są tzw. walką polityczną z przeciwnikami politycznymi – dlatego ich czas jest ograniczony.
Po czwarte, nie doceniają społeczeństwa, które według nich jest pasywne i niezdolne do „przejęcia władzy”.
W konsekwencji dochodzi do paradoksalnej sytuacji, w której reprezentanci społeczeństwa – posłowie, senatorowie, członkowie rządu traktują siebie samych jako władzę. Pojęcie suwerena jest dla nich abstrakcyjne, a społeczeństwo sprowadzone zostaje do roli obserwującej biernie publiczności, czekającej na „chleb i igrzyska”. Igrzysk z pewnością nie brakuje w polskim teatrze politycznym, z chlebem bywa różnie. Decydenci natomiast „nie podzielą się władzą”, argumentując, że ludzie nie znają się na polityce, społeczeństwo jest politycznie niedojrzałe, zbyt niemądre itp. A oni? Są mądrzy i dojrzali? Znają się na polityce czyli zjawiskach, jakie zachodzą w ramach systemu politycznego? Są dojrzali do podejmowania wiążących decyzji? Retoryczne pytania…
Załóżmy jednak teoretycznie, że społeczeństwo przejmuje część władzy – na przykład w postaci instrumentu referendum, który jest wyrazem woli obywateli i możliwością kreowania prawa. Mam tu na myśli rzeczywiste referendum, kreowane dla obywateli przez obywateli, a więc głosowanie ogólnopaństwowe – wiążące i bezprogowe.
Sama świadomość posiadania tego instrumentu w rękach społeczeństwa byłaby już szansą zmiany polityki naszych decydentów czyli władzy. Nastąpiłoby to, co nazywam efektem aha! Oni tam na dole nie śpią, czuwają, czyli nie możemy sobie na zbyt wiele pozwolić.
Paradoks związany ze słowem władza jest niestety bardzo zakorzeniony w społeczeństwie polskim. O wiele mniej zakorzenione jest słowo suweren. Ludzie wiedzą kto jest władzą – to są ci „na górze”. Mniej więcej wiadomo, gdzie ta „góra” się kończy, nie bardzo natomiast wiadomo, gdzie się zaczyna. Niestety ciągle jeszcze niewielu kojarzy, że „my na dole” jesteśmy suwerenem. A kim jest suweren? To nic innego, jak podmiot sprawujący władzę zwierzchnią, a więc społeczeństwo – naród.
Proponuję ograniczyć więc dyskusje dotyczące „dzielenia, brania i oddawania władzy” i skoncentrować się na dylemacie suwerena. Należy zastanowić się nad tym, jak umożliwić suwerenowi współdecydowanie w ważnych dla państwa polskiego sprawach. Albo mówiąc jeszcze raz językiem polskiej polityki: jak oddać władzę jej prawowitemu właścicielowi? Jak ją oddać panu Józkowi spod budki z piwem? Nie zapominajmy: współrządzenie to naturalne i demokratyczne prawo suwerena, a więc również pana Józka, a nie jałmużna od rządzących (władzy) dla rządzonych (poddanych).
Mirosław Matyja