Indie są jak kuchnia z tegoż kraju: na talerzu jest wielka różnorodność, a przyprawy są ostre. Najostrzejszą hinduską przyprawą jest etatyzm. Tamtejsza gospodarka rozwija się na przekór niemu – pisze finansista Ruchir Sharma w książce „Democracy on the Road”.
Wybory demokratyczne to niezwykle skomplikowany proces, którego wynik zależny jest od wielu zmiennych. Jednak mało jest chyba krajów na świecie, w których aż tak wiele czynników oddziałuje na polityczne wybory obywateli, jak w Indiach. Pokazuje to świetnie książka Ruchira Sharmy „Democracy on the Road” (Allen Lane, 2019).
Sharma to finansista hinduskiego pochodzenia. Obecnie jest szefem działu rynków wschodzących w Morgan Stanley Investment Management, kieruje zespołem zarządzającym 20 mld dol. Na drodze swojej kariery zawsze dużo podróżował i – jak się okazuje – na przestrzeni lat starał się odwiedzać ojczyznę regularnie przed, w trakcie i po wyborach (czy to lokalnych, stanowych, czy ogólnonarodowych). Sharma zaczynał karierę w wieku 17 lat jako dziennikarz indyjskiego dziennika The Economic Times. Z tego można wnioskować, że od zawsze miał zdolności do wnikliwej obserwacji świata i tzw. „lekkie pióro”, co widać w trakcie lektury jego najnowszej publikacji. Ma na swoim koncie także inne książki m.in. „Breakout Nations: In Pursuit of the Next Economic Miracles” (2012), która była bestsellerem w Indiach, czy „The Rise and Fall of Nations: Forces of Change in the Post-Crisis World” (2016).
Przeciętny Polak czy Europejczyk nie ma zapewne o tym pojęcia, że Indie to prawdziwa mozaika narodów, kast (jest ich około 3000), klanów (m.in. Gandhi, Scindias, Singh), religii (tarcia między chrześcijanami, muzułmanami i Hindusami są codziennością, a w dodatku muzułmanie są postrzegani jako V kolumna śmiertelnego wroga – Pakistanu) i języków (podobno jest ich 415, a dialektów około 1600!). Jest to terytorium niezwykle zróżnicowane etnicznie i kulturowo, na którym podziały przebiegają na wszelkie możliwe sposoby.
Sprawę komplikuje – tak jak w każdym państwie – gra interesów między różnymi biznesowymi i politycznymi siłami. Na tamtejszej scenie politycznej są także obecni, obok karierowiczów, zideologizowani skrajnie prawicowi czy lewicowi politycy. W tym wszystkim może połapać się tylko ktoś, kto jest niezwykle inteligentnym obserwatorem i jest stamtąd. Właśnie taką próbę naszkicowania mechanizmów polityczno-gospodarczych rządzących Indiami podjął Sharma.
Finansista z Morgan Stanley od 1998 roku zaczął regularnie odwiedzać Indie w okolicach daty najważniejszych wyborów. Stworzył koncept aktywnej obserwacji. Do około-wyborczych rajdów w terenie udało mu się namówić wielu znanych i poważanych hinduskich dziennikarzy i naukowców. Powstała swego rodzaju „grupa Sharmy”, która liczy od 15 do 30 osób. Do tej pory Sharma był obserwatorem 27 kampanii wyborczych, a książka „Democracy on the Road” jest owocem tego długotrwałego wysiłku.
Obraz Indii, ich gospodarki i mechanizmów politycznych, jaki się wyłania z publikacji, jest skomplikowany i jednocześnie fascynujący. „Jest zbyt wiele Indii, by zobaczyć je w jednej podróży. By dobrze poznać ten kraj, trzeba poświęcić na to całe życie” – przekonuje Sharma. Gdyby spróbować podsumować obraz Indii w kilku zdaniach, to chyba można to zrobić w ten sposób: mają one etatystyczne DNA; są polem bitwy wielu sił i idei; wielki wpływ na wynik wyborów mają inflacja czy po prostu zdolność kandydata do socjalnych obietnic.
Walka polityczna w Indiach jest ostra. Czasami jest tak brutalna, że rykoszetem dostają nawet niewinni obywatele. W pewnym miejscu książki Sharma cytuje historię opowiedzianą mu przez Priyankę Vadra z domu Gandhi, córkę premiera Indii Rajiva Gandhiego i Sonii Gandhi. Gdy Rajiv Gandhi był premierem w latach 1984-89, siły opozycyjne robiły wszystko, by ich rodzinne miasto Amethi nie otrzymywało żadnych środków na rozwój. „Dla mnie to była szokująca historia. Skoro nawet klan Gandhi nie był w stanie obronić się przed atakami i spiskami wielu przeciwników, to w jaki sposób można skutecznie rządzić w Indiach?” – pyta Sharma.
Swoją drogą przeciętny mieszkaniec Indii – jak wskazuje Sharma – nie ma ukształtowanych przekonań politycznych. Zapytany w wyborczy poranek na kogo odda swój głos, odpowiada z całą powagą: czas pokaże.
Przeciętny Hindus jest natomiast z całą pewnością socjalistą pełną gębą, przekonanym o tym, że to państwo powinno się nim opiekować i mu pomagać. „W Indiach nie ma debaty nad rolą państwa w gospodarce czy w polityce socjalnej. W tym kraju w ramach debaty o ekonomii można tylko dyskutować jak daleko państwo ma sięgać, jakich narzędzi używać, ile ma wydać i które cele musi zrealizować w pierwszej kolejności, a które mogą zaczekać” – pisze Sharma. „To dlatego politycy tacy jak Narashima Rao czy Manmohan Singh, którzy wprowadzili nieco wolnorynkowych rozwiązań, nie znaleźli wielu stronników wśród elit i nie odnieśli wielkiego sukcesu.
Elity nie chcą decentralizacji, bo przecież obecny stan daje im więcej możliwości, by wykorzystywać państwo jako narzędzie do osiągania swoich celów, np. do stosowania nepotyzmu. Obecny premier Narendra Modi dochodził do władzy jako hinduska wersja Ronalda Reagana, ale już widać, że po prostu stworzył swoją własną wersję etatyzmu” – dodaje Sharma.
Indie dopiero od kilku lat są w miarę zamożnym krajem (PKB per capita za 2018 rok wyniosło 2100 dol, a 10 lat wcześniej sięgało ledwie 1270 dol.). Wcześniej były krajem bardzo biednym, więc – jak wskazuje Sharma – obywatele mieli tendencje do głosowania przeciwko rządącym, niezależnie od tego kto to był, co robił i jak się starał. Państwo było mocno niewydolne, brakowało policjantów i nauczycieli, w urzędach trudno było cokolwiek załatwić, szalała inflacja, a stopa bezrobocia była bardzo wysoka. Było źle, więc trzeba było odsuwać rządzących od władzy i dawać szansę nowym – stąd bardzo częste zmiany u steru.
W dodatku hinduscy politycy nie pomagali sobie, pakując się co i raz w korupcyjną aferę. Idolem Sharmy w latach 80-tych był Rajiv Gandhi, którego postrzegał jako pierwszego premiera na wzór zachodnich demokracji. Rajiv Gandhi skończył jednak marnie, bo został przyłapany na braniu łapówek od szwedzkiej firmy Bofors (w zamian za kontrakty dla indyjskiej armii), więc przegrał z kretesem wybory w 1989 roku (a w maju 1991 roku został zabity w zamachu przez Tamilskie Tygrysy).
Historią jak z gagu Monty Pythona są losy Komunistycznej Partii Indii, która przez 34 lata rządziła nieprzerwanie w Zachodnim Bengalu. To była najbardziej skuteczna na świecie, w wymiarze politycznym, organizacja niosąca na sztandarze czerwoną gwiazdę. Jej pasmo sukcesów skończyło się, gdy postanowiła na siłę wysiedlać mieszkańców pewnego małego miasta, by zrobić miejsce pod inwestycję dla wielkiego koncernu motoryzacyjnego. Komuniści okazali się w końcu bezwzględnymi poplecznikami wielkiego kapitału.
Indie rozwijają się więc wolno, ślamazarnie (jeszcze w 2002 roku, trudno w to uwierzyć, był tam spory problem z połączeniami za pomocą telefonów komórkowych). Można nawet powiedzieć, że nieco wbrew swojemu charakterowi i pomimo szalejącego socjalu (np. w niektórych stanach, jak Jammu czy Kaszmir, są państwowe… dopłaty do ślubów i wesel). Dzieje się tak dlatego, że w ludziach zamieszkujących terytorium Indii drzemie wielka energia – przekonuje Sharma.
Jego zdaniem, jest jedna jedyna recepta na to, by Indie wzniosły się jeszcze wyżej, by rozwinęły się jeszcze bradziej. „Próba zapanowania nad 29 stanami, które są de facto odrębnymi państwami, musi skończyć się niepowodzeniem. Jedyną drogą dla Indii jest więcej samorządności” – przekonuje autor „Democracy on the Road”. „Siła Indii tkwi właśnie w ich różnorodności. Z nią nie da się walczyć, ją trzeba wykorzystać” – podsumowuje.
Książkę Sharmy można czytać na kilka sposobów. Pierwszy to zaprezentowany powyżej, polegający na wyłapywaniu w jej treści najważniejszych spostrzeżeń dotyczących mechanizmów polityczno-gospodarczych rządzących Indiami. Drugi sposób to traktowanie jej jako fascynującego kalejdoskopu zmian, jakie dokonały się w kraju ze stolicą w New Delhi w ciągu ostatnich 40 lat na różnych poziomach: ekonomicznym, społecznym, kulturowym. Sharma wspomina, że gdy był dzieckiem, kraj był tak nie rozwinięty, że szamba rękoma oprożniały kobiety z najniższych kast, a w telewizji był tylko jeden publiczny kanał, na którym nie było nic ciekawego (z perspektywy dziecka czy nastolatka wiadomości czy raport o rolnictwie to nie były fascynujące programy).
Jego pierwsze wyborcze „rajdy” odbywały się po dziurawych drogach rozklekotanymi samochodami. Dziś po tamtych Indiach wciąż są pozostałości, ale trzeba się wysilić, aby do nich dotrzeć. Poza tym książka Sharmy jest obowiązkową lekturą dla każdego politologa i historyka zajmującego się Indiami, bo można ją po prostu czytać jako dokument z epoki, gdyż wypełniona jest także streszczeniami rozmów, jakie członkowie grupy Sharmy odbywali na przestrzeni dekad z czołowymi postaciami życia politycznego Indii.
Omawiana książka może być też traktowana jako reportaż podróżniczy, choć raczej nie można się przy niej zrelaksować i zamarzyć o pobycie w Bombaju czy nad Gangesem. Czytelnik znajdzie w niej jednak kilka barwnych opisów krajoznawczych. Szczególne wrażenie robi ten z rajdu po Radżastanie w 1998 roku, starający się oddać chaotyczną atmosferę ulicznego święta, jakim stały się wtedy wybory do lokalnego parlamentu. Morze riksz i skuterów, głośne debaty na ulicach, a to wszystko w oparach kurzu i zapachu ostrych przypraw…