Dynamiczny rozwój, to hasło które nie schodzi z ust polityków rządzącej partii. Epatuje się nas przykładami kolejnych ukończonych inwestycji, tabliczkami informującymi co i kiedy powstało z subwencji UE.
Dla przeciętnego zjadacza chleba, taka argumentacja jest skuteczna, bo naocznie prezentuje się jako różnica w społecznym posiadaniu. Nowy stadion, droga, akwapark, szpital, ścieżka rowerowa, basen, posterunek policji. To prawda, ale ich wymowa diametralnie zmieni się, gdy uzyskamy wgląd w stan finansów samorządów i państwa. Bowiem większość tzw. infrastruktury powstaje dzięki zadłużaniu się do granic niewypłacalności. Społeczna ślepota wsparta doktryną, że nie ma różnicy między działaniem przedsiębiorczym a administracyjnym, popycha nasz kraj w łapki międzynarodowych gangsterów finansowych. O ile zadłużanie się państwa u własnych obywateli jest relatywnie bezpieczne (przypadek Japonii), to dług zaciągnięty w zagranicznych instytucjach finansowych, wystawia nas na niespodziewane ciosy – gwałtowna ucieczka kapitału powoduje spadek kursu walutowego i znaczny wzrost kosztów obsługi zadłużenia zagranicznego.
Nie mam nic przeciwko przedsiębiorstwom państwowym jeśli tylko działają na tych samych prawach co przedsiębiorcy prywatni na konkurencyjnym rynku. Doświadczenie wskazuje, że są to jednak na ogół monopoliści, z rozdętą administracją, nie liczący się z kosztami. Ponieważ kierownictwo firm państwowych, obsadzane jest w większości przez aktywistów partyjnych, to skutki złego zarządzania, bywają przez rządy dyskretnie niwelowane wsparciem finansowym i ograniczeniem konkurencji.
U podstaw ślepoty na zagrożenia, leżą dywagacje usłużnych ekonomistów, o przedsiębiorczym zarządzaniu w administracji. Dla tych, którzy nie widzą w tym określeniu ewidentnej sprzeczności, przypomnę że urzędnik może działać tylko i wyłącznie w granicach wyznaczonych przez prawo, czyli nie może podejmować ryzykownych działań, a to one są istotą przedsiębiorczości. A więc wystawianie jednostki administracyjnej na ryzyko niewypłacalności jest złamaniem prawa i powinno być zagrożone surową karą. Jeszcze jeden element bałamutnej argumentacji – tkwi on głęboko ukryty w twierdzeniu o braku różnicy między zadłużaniem się przedsiębiorstw a samorządów.
Przedsiębiorca podejmuje inwestycje z dwóch powodów by:
- ubiec konkurencję w nowej ofercie rynkowej,
- zwiększyć zyski zwiększając wielkość produkcji
Jeśli przyjrzymy się metodom kalkulacji, to okaże się, że rodzaj motywacji nie ma znaczenia, w końcowym rachunku rozstrzyga wyliczone Internal Rate of Return (metoda oceny efektywności ekonomicznej inwestycji – IRR). W uproszczeniu, wymaga się, by stopa zwrotu z inwestycji była większa od oprocentowania kredytu. To oznacza że przedsiębiorstwo kumulując oszczędności z zysku mogłoby sfinansować inwestycję samo, ale by ją znacznie przyśpieszyć w czasie, woli wziąć kredyt i zapłacić procent za skrócenie czasu oczekiwania aż uzbiera się dostateczna kwota. Mimo konieczności płacenia odsetek, przedsiębiorca otrzyma wcześniej dodatkowe zyski, co w żargonie ekonomistów nazywa się dźwignią finansową. Ryzyko przedsiębiorcy polega na tym, że założone w kalkulacji przyszłe warunki działania rzeczywiście wystąpią przynajmniej w okresie spłaty kredytu.
Pominę tu nagminne wykorzystywanie efektu dźwigni finansowej przez spekulantów – głównie w kontraktach terminowych – co często doprowadza do destabilizacji rynków finansowych bądź akcyjnych.
Popatrzmy teraz na czym polegają „inwestycje” w administracji. Jeśli efektem działalności nie jest produkt rynkowy, to nie można wyliczyć stopy zwrotu. Mimo że szkoła, basen, ścieżka rowerowa świadczą usługi społeczności, to wprawdzie znamy koszty ich budowy jak i eksploatacji to jednak nie znamy wartości jakie korzystający z usług im przypisują. Nawet gdyby rozpisując ankietę, ustalono kwoty jakie mieszkańcy byliby skłonni zapłacić za poszczególne usługi, to dalej byłaby to przybliżona wycena, bez gwarancji dostatecznego popytu. Zapewne tą metodą można by dokonać selekcji potrzeb „inwestycyjnych”, licząc poparcie społeczne wyrażone sumą deklarowanych wartości w stosunku do odpowiadającym im kosztów utrzymania wraz z amortyzacją.
Każdy taki „koncert życzeń” musi mieścić się w przewidywanych przychodach podatkowych, wyższe wydatki powinny wiązać się z planem dodatkowych podatków celowych. Bowiem jest czymś wielce niemoralnym obciążać nienarodzonych kosztami spłaty, nawet uzasadnionych projektów – ktoś słusznie zauważył, że tylko rząd jest w stanie okraść człowieka, którego jeszcze nie ma. Wprowadzenie podatków celowych, pokrywających spłaty zaciąganych kredytów na drogie projekty – akceptowane w referendum – umożliwi kontrolę wydatków i zaciąganych przez samorząd zobowiązań. W ten sposób oczekiwania byłyby zderzane z kosztami, unaoczniając społeczności, że nie ma darmowych obiadów, a deficyt budżetowy oznacza utratę kontroli nad przyszłymi wydatkami. Wydawanie nadmiernych środków na projekty, które nie zaowocują podażą nowych produktów rynkowych musi wywołać inflację. Nowy pieniądz albo znajdzie ujście w nowych wyrobach, albo zaburzy względną równowagę cenową zwiększając popyt na istniejące.
W tym miejscu usłyszę, że jestem w błędzie, bo zasada solidaryzmu społecznego zobowiązuje nas do np.: wybudowania kilku kilometrów drogi do położonego na uboczu gospodarstwa co ewidentnie kłóci się z rachunkiem ekonomicznym. Oczywiście decyzje samorządu gminnego wynikające z zasady solidaryzmu nie powinno się kwestionować, tylko nie mają one nic wspólnego z przedsiębiorczym zarządzaniem; co więcej, źle rozumiany solidaryzm prowadzi do wykształcenia postaw roszczeniowy i wtórnej bezradności, które bardzo trudno wykorzenić. Bezradność jest objawem umysłowego lub fizycznego deficytu i wymaga zindywidualizowanej oceny do której są zdolne jedynie społeczne instytucje charytatywne.
Istnieje zestaw usług niezbędnych, jak dostawy energii, dostawy wody, utylizacja ścieków i odpadów, które z powodu ich natury świadczone są przez monopolistów. W moim przekonaniu, jedynie formuła spółdzielni zakładanej przez korzystających z jej usług jest w stanie przeciwdziałać skutkom monopolizacji usług, bo pojawi się efektywna kontrola cen płaconych przez konsumentów. Statut spółdzielni powinien być tak skonstruowany, by wykorzystując sprzeczność między niską ceną a wysokim udziałem w zysku członków spółdzielni, wymuszał kompromis i kierował energię zarządu na poprawę jakości usług i minimalizację kosztów.
Że coś takiego jest możliwe pokażę na poniższym przykładzie.
W latach 2006-2017 w Niemczech powstało 855 spółdzielni energetycznych, których członkami w 95 proc. są osoby prywatne. Instalator urządzeń solarnych Kay Voßhenrich i fachowiec w zakresie dystrybucji Ramon Kempti chcieli założyć spółdzielnię, która byłaby inteligentniejsza niż wszystko, co istnieje do tej pory. Nie chcieli robić tego społecznie, jak robi to większość ludzi, lecz profesjonalnie. Nie chodziło tylko o to, by sfinansować urządzenia i je eksploatować, lecz także aby samemu je planować i instalować.
W roku 2010 pierwsze udziały w spółdzielni zakupiły rodziny i przyjaciele, nawet dzieci – wtedy było to 10 osób. Teraz ich spółdzielnia liczy już ponad 600 członków. Zespół specjalistów realizuje plany, do których ostatnio dołączyła jeszcze produkcja głębinowej energii cieplnej i sharing elektrycznych samochodów. Aby stać się członkiem tej spółdzielni trzeba zapłacić 50 euro wpisowego. Potem kupuje się udziały w jednej lub kilku ze spółdzielczych projektów i każdy sam decyduje, w co chce zainwestować. – Przez zakup modułu solarnego automatycznie jest się związanym z tym konkretnym projektem, a nie z żadnym innym. Rocznie wypłacana jest potem dywidenda, jaką wygospodarował wybrany projekt. Koszty konserwacji i ubezpieczenia urządzeń pokrywa spółdzielnia.
Szczególnym politycznym fetyszem jest PKB. Jego wzrost ma rzekomo świadczyć o rosnącym dobrobycie społeczeństwa. Według wikipedii PKB opisuje zagregowaną wartość dóbr i usług finalnych wytworzonych przez narodowe i zagraniczne czynniki produkcji na terenie danego kraju w określonej jednostce czasu. By uzmysłowić brak zależności między PKB a społecznym stanem posiadania, wykonajmy eksperyment myślowy, przyjmując że cały budżet inwestycyjny przeznaczony jest na wybudowanie w każdym województwie piramidy. Ich łączna wartość znacząco zwiększy PKB, zwiększy się też znacznie zatrudnienie przy tak dużych budowlach. Pieniądze wypłacone ogromnej rzeszy robotników trafią na rynek dóbr konsumpcyjnych, których ceny, przy niezmienionej produkcji, wzrosną powodując obniżenie siły nabywczej pozostałych konsumentów – negatywny efekt będzie dodatkowo pogłębiony gdy wykonawcami zostaną firmy obce. Jeśli w miejsce piramid podstawimy akwaparki, muzea, drogi, lotniska, z których nikt nie chce latać itp., to staje się oczywiste, że dominacja w budżecie inwestycji generujących wyłącznie koszty obniża poziom dobrobytu mimo wzrostu PKB. Z punktu widzenia rządu dyskretna inflacja, jest bardzo pożądana, bo zmniejsza dług wobec obywateli państwa (który zwykle dominuje w bilansie), choć zwiększa wobec zagranicznych spekulantów.
W tym miejscu dociekliwi postawią pytanie: Dlaczego w ostatnim dziesięcioleciu, mimo przewagi inwestycji bezproduktywnych, nie wystąpiła inflacja lecz deflacja? Jeśli większość płac kształtuje się poniżej produktywności pracy to nie wystarczają one do zakupu wyprodukowanych dóbr i napływ pieniądza z inwestycji bezproduktywnych może tylko częściowo wypełnić tę lukę. Analogicznie zadziałało 500+ wypełniając lukę popytową dzięki ograniczeniu wypływu VAT-u do rajów podatkowych (tańsze i związane z własnym staraniem byłoby zastosowanie podobnej ulgi podatkowej na każde dziecko). Widzimy, że sprytny minister finansów ma znaczną przestrzeń do manipulacji budżetem i opinią społeczną. Wniosek wypływa stąd jeden: wzrost dobrobytu zawsze przełoży się na wzrost PKB, ale nie odwrotnie. Subiektywne odczucie dobrobytu jest zależne od stopnia spełnienia oczekiwań, a różnorodne oczekiwania konsumentów może zaspokoić jedynie ogromna rzesza przedsiębiorców działających na wolnym rynku. To oni, dzięki wyobraźni – na własne ryzyko – będą nieustannie sprawdzać jaki produkt, za jaką cenę znajdzie dostateczną ilość nabywców (odbywa się nieustające konsumenckie głosowanie). Próba zastąpienia ich urzędniczym namysłem świadczy o kompletnej nieznajomości realiów ekonomicznych i praw rządzących rynkiem. Należy z naciskiem podkreślić, że bogactwo wyznaczają czynniki realne, a nie monetarne. Dlatego dostatecznym wyznacznikiem wolności było inwestowanie w narzędzia pracy, dom, grunty, rodzinę zdolną dzięki temu do zapewnienia opieki na starość, a oszczędności pieniężne zwykle podyktowane były potrzebą bezpieczeństwa. Z tej to przyczyny malejące ryzyko pobudzi inwestycje, które równolegle wspierać będą konsumenci, redukując stan oszczędności i chętnie kupując nowe dobra pojawiające się na rynku. Dla przedsiębiorcy największe zagrożeniu wiąże się z biegunką legislacyjną, kryjącą pułapki zastawiane na producentów dóbr. Zachętą do inwestowania byłoby obniżenie podatków i anulowanie setki ton bzdurnych regulacji, których tak naprawdę nikt nie ma czasu ani ochoty czytać (zatrudnia się uczonych w piśmie radców prawnych). Warto w tym miejscu przywołać ulubioną sentencją prezydenta Reagana: rząd nie jest zdolny rozwiązywać problemy, bo sam jest problemem.
Wojciech Czarniecki
Foto.: pixabay.com
Czuję pewną sympatię do tego artykułu.
Ale warto byłoby jednak zdefiniować co Pan rozumie przez solidaryzm i co Pan rozumie przez monopol. Bez tego trudno ogarnąć argumentację.
Witam wiernego czytelnika. Chętnie służę wyjaśnieniami:
-brak realnej konkurencji tworzy monopol, oczywiście jest on ograniczony terytorialnie i czasowo,
-gdy każdemu z bezrobotnych fundujemy na pewnych warunkach wypłatę, to zawsze znajdą się tacy którym będzie się opłacało siedzieć u rodziców i twierdzić że brak jest ofert pracy którą on by chętnie podjął, praca robola to poniżej jego godności. Dlatego jedynie fundacje udzielające pomoc, mogą indywidualnie ustalać kto tej pomocy faktycznie potrzebuje.