Pytanie czy lasy powinny być prywatne czy państwowe jest odpryskiem dyskusji na tematy własnościowe w ogóle. W dyskusji tej jako dwie przeciwstawne opcje reprezentowane są – własność państwowa oraz własność prywatna.
Podstawowe pytanie – kto jest właścicielem?
Przeciwko własności państwowej można występować z różnych pozycji. Na przykład z pozycji ideologicznej, bo takie ktoś posiada poglądy. Na przykład z pozycji praktycznej, bo konkretne przykłady około stu lat komunizmu i socjalizmu na świecie jednoznacznie pokazują, że ideologia własności prywatnej sprawdza się w praktyce a ideologia własności państwowej to równia pochyła dla ludzkości.
Można także skłaniać się ku krytyce własności państwowej z pobudek filozoficznych. Pojęcie własności zakłada istnienie konkretnego ludzkiego właściciela. W najprostszym wypadku jest to jeden człowiek, w bardziej skomplikowanym spółka, od małżeńskiej wspólnoty majątkowej po znaczną firmę, a w najbardziej skomplikowanym przypadku właścicielami są akcjonariusze, często są nimi w bardzo pokrętny sposób ze względu np. na prawo podatkowe, ale są. Właściciela (zwłaszcza wyłącznego) można poznać po wielu rzeczach. To on włada swoją własnością, to on decyduje o jej losach, czerpie z niej korzyści, na niej traci, dba o nią albo nie. Dzieje się tak, nawet jeśli czyni to przez pośredników, dzierżawców itp. Oprócz tych wszystkich cech istnieje jedna najważniejsza i decydująca. Pozwala ona stwierdzić z całą pewnością czy ktoś jest właścicielem czy nie. Mianowicie przy normalnym biegu rzeczy to właściciel decyduje o tym czy chce przestać być posiadaczem czy nie. Nienormalny bieg rzeczy to oczywiście kradzież czy wywłaszczenie przez rząd. Ale to tak na marginesie.
Wróćmy teraz do własności państwowej. W przeciwieństwie do własności prywatnej nie posiada ona konkretnego ludzkiego właściciela. Nie można nawet powiedzieć, że majątek państwowy to własność 40 milionów akcjonariuszy, bo poza brakiem dywidendy, walnych zebrań, przede wszystkim brakuje giełdy na której wirtualny akcjonariusz III RP mógłby zbyć lub nabyć prawo do majątku państwa.
Własność państwowa nie ma konkretnego ludzkiego właściciela i nawet na upartego nie można się doszukać takiego właściciela w 40 milionowej mierzwie obywateli III RP, dlatego własność państwowa jest dobrem niczyim. Wmawianie, że właścicielem czegokolwiek może być abstrakcyjny twór – państwo – to gwałt na języku i gwałt na rozsądku, na zdrowym tzw. chłopskim rozumie.
Upadek moralności
Najbardziej doniosłym skutkiem istnienia terminu własność państwowa jest upadek moralności. Etyka zabrania kradzieży, zabrania nieuczciwego wchodzenia w posiadanie cudzej własności. Nominalnie rzecz biorąc ten zakaz, siódme przykazanie, odnosi się także do własności państwowej. No bo skoro to też jest własność…
Sęk w tym, że (patrz bajka Andersena) król jest nagi – własność państwowa to mienie niczyje, abandonware. Stwierdzić to może uczciwy filozof, prosty chłop albo jak w bajce niewinne, naiwne dziecko. Pozostali, z głupoty, przyzwyczajenia, ze strachu, dla podlizania się, obłudy i innych przyczyn, przynajmniej na pokaz odgrywają posłusznie swoje role w teatrze cieni, cmokają z zachwytu nad materiałem, krojem, wzorem i szyciem, których nie ma.
A co się dzieje poza sceną-trybuną? W PRL nazywało się to np. wynoszeniem. Każdy wynosił to co mógł, co się dało i co było pod ręką – piekarze mąkę, malarze farby, budowlańcy cement, mechanicy części itd. Oczywiście nie tylko wynoszono, używano także państwowych maszyn do wykonywania prywatnych fuch itd. Po więcej szczegółów odsyłam do filmów Barei.
Katastrofa dla moralności polega na tym, że skoro takie rzeczy można robić z własnością państwową to dlaczego nie z własnością prywatną? To własność i to własność. Pojęcie własności podupadło, straciło swoją odwieczną świętą moc. Zabór prywatnego i państwowego różni się tylko tym, że przy prywatnym trzeba więcej uważać, bo zazwyczaj prywaciarz pilnuje np. z kijem w ręku. Że też mu się chce. Państwowego mało kto pilnuje i jakoś świat się nie wali.
W PRL (i nie tylko w Polsce) Kościół Katolicki zaprzepaścił olbrzymią szansę by uratować moralność a zarazem dać komunistycznym rządom potężnego kuksańca, mógł je obłożyć ekskomuniką na miarę Grzegorza VII. Wystarczyło stwierdzić (w zgodzie z faktami), że państwowe to niczyje i każdy kto zawłaszcza takie mienie spełnia dobry uczynek, sprawia bowiem, że dobro niczyje znajduje swego troskliwego właściciela (patrz przykład z kijem) oraz ratunek przed marnotrawstwem.
Niestety takiego non possumus zabrakło a skutki upadku moralnego i deprecjację słowa „własność” odczuwamy do dzisiaj. Po 1989 roku prywatyzacja okazała się uwłaszczeniem grandziarzy, nie przeprowadzono reprywatyzacji, siódme przykazanie jak kiedyś poległo w odniesieniu do abstrakcyjnej własności państwowej tak dzisiaj leży w odniesieniu do prawdziwej własności prywatnej. Sytuacja zmieniła się na lepsze o tyle, że prywaciarz pilnuje i ma kija, więc jest trudniej i mniej chętnych do kradzieży. Ale proszę zwrócić uwagę, że państwowego wojska muszą strzec prywatne służby ochroniarskie, inaczej z państwowej armii nie zostałaby nawet złamana śrubka.
Co zamiast?
Zamiast o fikcyjnej własności państwowej trzeba mówić o czymś innym. W pewnej wiosce położonej nad rzeką, mieszkańcy postanowili zbudować wał przeciwpowodziowy. Pracowali jak kto mógł, bez oglądania się na równość wkładu, czy stosowną rekompensatę. Co istotniejsze prawie każdy dostarczył część swojej własności pod teren wału, ale nie po równo, lecz tyle, ile podyktowała rzeka swoimi zakolami. Powstała w ten sposób konstrukcja nie była własnością żadnego mieszkańca wioski, nie była też majątkiem spółki – w razie potrzeby naprawy nadal każdy pomagał jak mógł a nie według jakichś udziałów. I także nie według portfela nieistniejących akcji wał przynosił korzyść wiosce podczas powodzi. Wał chronił miejscowość przez setki lat, dbały o niego solidarnie wszystkie pokolenia nie pamiętając nawet pierwszych twórców ziemnej osłony. W końcu rzeka zmieniła bieg, jej nowy nurt przebiegał wiele kilometrów od poprzedniego koryta. Wał przestał być potrzebny jako ochrona przed żywiołem, stał się za to łakomym kąskiem do zawłaszczenia. Powiedzmy, że historia zakończyła się szczęśliwie – odszukano dokumenty sprzed wieków i poszczególne obszary wału wróciły do dziedziców pierwotnych właścicieli.
Można zadać pytanie dlaczego wieśniacy pozbyli się darmo nierównych części swojej własności i zbudowali wspólny wał? Odpowiedź jest prosta – dla dobra wspólnego. Dlaczego w końcu sprywatyzowali na powrót wał? Bo zniknął cel ich poprzednich wysiłków, przestało istnieć dobro wspólne o które im chodziło.
Charakterystyka dobra wspólnego
Na podstawie tej fikcyjnej historii można określić specyfikę dobra wspólnego i sposobów jego osiągania. Na przykład można stwierdzić, że dobro wspólne to konkretna korzyść (lub uniknięcie konkretnej straty), którą trudno zrealizować prywatnie i którą trudno podzielić według rynkowych kryteriów. Namawianie ludzi do wspólnoty w imię jakichś mglistych ideałów („dla nas skończy się trud, gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”) to pierwszy krok do uczynienia z dobra wspólnego karykatury w postaci własności państwowej. Oprócz konkretu warto zwrócić uwagę na zasadę pomocniczości. Jeżeli coś można zrealizować prywatnie, to niech tak zostanie. Narzucenie wiosce wspólnotowej uprawy ziemi, to krok w kierunku degradacji dobra wspólnego.
Następną interesującą cechą jest niski poziom decyzyjny – wał powstał i pozostaje w gestii wioski, która go zbudowała, ewentualnie poczyniono jakieś ustalenia z sąsiadującymi miejscowościami. Sytuacja w której do wioski przyjeżdża urzędnik z centrali i obwieszcza, że odtąd wał jest w jego gestii – nie można wału zburzyć czy zmienić lub naprawić bez wystosowania podania w trzech egzemplarzach złożonego w terminie do 15 dnia miesiąca itd. – bo wał stał się częścią ogólnokrajowego systemu przeciwpowodziowego, to katastrofa dla dobra wspólnego. Na podobnej zasadzie telefonizowano w PRL wsie – najpierw mieszkańcy sami i za własne pieniądze budowali infrastrukturę a potem łaskawie telekomuna raczyła przejąć ją na własność i już można było dzwonić, płacić i składać reklamacje. Do dzisiaj na takiej zasadzie funkcjonują państwowe drogi – ich prywatne odśnieżanie czy naprawa to przestępstwo, natomiast zaleganie śniegu, czy dziury na pół metra w głąb nie są nawet wykroczeniem urzędników państwowych.
Proszę zwrócić uwagę, że własność prywatna jest pierwotna w stosunku do dobra wspólnego. Najpierw na brzegu rzeki wyrosła (czy została zaplanowana) wioska złożona z prywatnych gospodarstw a później dopiero pojawiła się potrzeba ochrony przed wodą. Nie ma sensu budować wału skoro np. nie wiadomo czy w tym miejscu powstanie wioska. Najważniejsza w realizacji dobra wspólnego jest jednak dobrowolności i solidarność. To dobra wola i solidarność mieszkańców umożliwia zbudowanie dobra wspólnego.
Mark Twain opisuje jak przybył wraz z gubernatorem do nowopowstałego stanu Newada. Gubernator chciał wynająć lokum na Senat i Izbę Reprezentantów, ale pies z kulawą nogą nawet nie spojrzał na rządowe, papierowe dolary. Nad świeżo upieczonym gubernatorem zlitował się w końcu znany z dobrego serca i łagodności stary Abe Curry. Oddał on darmo swój własny budynek stojący za miastem, umeblował go odpowiednio a ustawodawców dowoził z miasta na własny koszt konnym tramwajem. Jak widać nawet u początków administracji państwowej USA decydującą rolę odegrała dobra wola prywatnego człowieka.
W opisie Marka Twaina zamiast solidarności wystąpiła litość. Tymczasem prawdziwe dobro wspólne opiera się na solidarności. Ludzie sami z siebie chcą razem, ramię w ramię, bez oglądania się na prywatny interes, bez kunktatorstwa, uczynić wspólnie to lub owo. Dlatego tak naprawdę stwierdzenie co jest dobrem wspólnym a co nie zależy od poziomu ludzkiej solidarności.
W przykładzie z wioską zagrożenie powodzią wzbudziło solidarność, propozycja wspólnej uprawy ziemi już nie. W skrajnych przypadkach zdarza się jednak tak wysoki poziom solidarności, że dobrem wspólnym staje się praktycznie wszystko. Było tak u pierwszych chrześcijan, którzy „wszystko mieli wspólne” (Dz 2, 44), było tak w ZSRR podczas wojny. Gdy okazało się, że Hitler nie traktuje Rosjan lepiej od Stalina, wtedy powszechna mobilizacja i solidarność gnębionej ludności oraz chroniących swe tyłki kacyków uratowały państwo sowieckie przed klęską, wszak swój wróg lepszy od obcego. Gdyby Hitler inaczej traktował podbitych wschodnich Słowian, kto wie jak potoczyłyby się losy wojny.
Wysoki poziom solidarności nigdy nie trwa długo, po prostu prędzej czy później dochodzi do głosu fakt, że człowiek nie jest zwierzęciem typu termitowatego, lecz jest mniejszym lub większym indywidualistą. Dlatego przy pierwszych niesnaskach skończył się chrześcijański komunizm, dlatego po pokonaniu Niemiec skończył się uczciwy (uczciwy w porównaniu do innych okresów dziejów ZSRR) wojenny komunizm w ZSRR.
Z tych rozważań wyłania się najważniejszy wniosek – dobro wspólne może być uskuteczniane wyłącznie na zasadzie dobrowolności, ponieważ to dobrowolność jest wyznacznikiem poziomu ludzkiej solidarności. Jeżeli ludzie nie chcą czynić pewnych wspólnych wysiłków dobrowolnie, to narzucenie im siłą wspólnotowości niczego nie da, doprowadzi jedynie do powstania teatru absurdu, rodem z bajki Andersena, w którym głośno wszyscy potakują jak jest wspaniale i pięknie a po cichu uprawiają marnotrawstwo, lenistwo, wynoszenie i fuchy
. Dobro wspólne jest wtedy, gdy ludzie chcą a nie gdy muszą. Dlatego nie można odgórnie zadekretować jakiegoś poziomu państwowości, że np. wały przeciwpowodziowe i lasy są wspólne a ziemia uprawna i tartaki prywatne. Powinien działać tu dokładnie taki sam mechanizm jak w przypadku zakładania spółek. Można coś zrobić samemu, można też to samo zrobić z kimś. W biznesie o powstaniu spółki decyduje interes, przy realizacji dobra wspólnego decyduje ludzka solidarność. W przysłowiowej szkockiej wiosce może się nawet zdarzyć, że wał przeciwpowodziowy powstanie jako prywatne przedsięwzięcie, ze ściśle rozgraniczonymi udziałami, kosztami i zyskami. Wybór modelu postępowania powinien i musi zależeć tylko od samych zainteresowanych ludzi (Dz 5, 4).
Za a nawet przeciw
Po doświadczeniach około stu lat komunizmu na świecie potrzeba istnienia własności prywatnej jest już bezsporna nie tylko jako ideowy pogląd, ale jako praktyczna konieczność. Dzisiaj problem polega na tym, że choć wszyscy są za własnością prywatną, to gdy przychodzi do konkretów, ludzie wynajdują różnorakie wyjątki. Weźmy na przykład budynek parlamentu. Czy musi być on własnością państwową? „No jakże inaczej?!” Zakrzykną niemal wszyscy. Tak? Załóżmy więc przez chwilę, że państwo nie posiada żadnych budynków (wszak własność prywatna jest pierwotna w stosunku do dobra wspólnego). Kto zdobędzie się na gest nawet nie solidarności tylko litości, gest starego Abe Curry’ego? Kto dobrowolnie i darmo odda swój budynek państwu na własność? Być może tacy będą, ale przecież na pewno większość pomyśli sobie: „Po co oddawać? Można wynająć! Państwo będzie miało gdzie obradować a ja będę miał stały dochód.” I wcale nie trzeba być przysłowiowym Szkotem, żeby tak pomyśleć.
Podobnie kombinują mieszkańcy terenów przeznaczonych pod autostradę. Zamiast solidarnie darmo oddać swoją własność pod budowę państwowej przecież drogi patrzą jakby tu wydębić tłuste odszkodowania. Skoro ludzie nie widzą w autostradach dobra wspólnego, to niech nie państwo posiada autostrady tylko prywatni biznesmeni, oni zapłacą wysiedlanym jeszcze więcej. A wspólne niech będzie to na co ludzie pójdą sami z siebie.
Tymczasem rozmaici ludzie przekonują o różnorakich wyjątkach od zasady prywatności, o zasobach strategicznych, bezpieczeństwie energetycznym w postaci Orlenu, energetyki, czy banków, które mają pozostać w gestii rządu. Dlaczego więc sami nie oddadzą swojego majątku na poczet państwowego banku czy elektrowni? Proszę bardzo. Strategiczne dobro wspólne czeka. Podobno oddanie Orlenu komuśtam to zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju. A przecież wystarczy sprzedać tą firemkę komukolwiek a następnie znieść koncesję na obrót paliwami, uwolnić całkowicie handel i przetwarzanie ropy, obniżyć akcyzę itd. Podobnie można uczynić z wszystkimi innymi biznesami. Zagrożeniem dla Polski nie jest fakt, że jakaś firma jest w rękach tych czy innych, lecz fakt, że ta firma dzierży monopol. Tymczasem wydaje się, że wszyscy uczestnicy zamieszania wokół Orlenu są zgodni co do jednego – monopol musi być.
Trzeba zaznaczyć, że rzeczywiście jeśli Orlen ma mieć monopol, to sprawa kto nim włada jest sprawą niesłychanie istotną, przestaje być sprawą gospodarczą a staję się kwestią polityczną, urasta do rangi sprawy stanu, podlega parlamentowi, prezydentowi, policji, wywiadowi i kontrwywiadowi, służbom jawnym tajnym i dwupłciowym. Podobnie gdyby np. ustanowić Polski Monopol Nabiałowy, czy Czekoladowy, Zapałczany, Mięsny, Cukrowniczy itd. Jak udowodnił Hayek w „Drodze do zniewolenia” w państwie socjalistycznym zakup np. pudełka zapałek nie jest kwestią gospodarczą lecz polityczną. W przypadku istnienia Polskiego Monopolu Zapałczanego (tak było w II RP) kupno niemieckiej zapalniczki jest ewidentnym brakiem patriotyzmu, ciosem w państwo polskie, zdradą stanu, czymś gorszym od podpisania volkslisty.
Argumentacja pani Szyszko
Pośród rozlicznych wyjątków od własności głoszonych przez rozmaitych polskich Kalich, którzy upaństwawiać chcieliby nie swoje tylko cudze a prywatyzować nie dla kogoś tylko dla siebie, dochodzimy wreszcie do sprawy lasów.
Pani Patrycja Szyszko jest zwolenniczką prywatnej własności, jednak las przedstawia jako wyjątek od reguły prywatnego posiadania. Według niej bezpieczeństwo ekologiczne wymaga by 30% powierzchni kraju zajmowały lasy i by koniecznie były to lasy państwowe. Autorka precyzuje, że 30% powierzchni kraju w postaci lasów prywatnych nie zagwarantuje bezpieczeństwa ekologicznego, ponieważ LP potrafią lepiej zarządzać lasem niż prywaciarze. Ponadto los lasów w rękach prywatnych jest niepewny, ktoś może ściąć za dużo drzew i bezpieczeństwo ekologiczne zostanie zrujnowane.
Mamy dwie drogi wyjścia z tej sytuacji. Pierwsza uznać, że jak twierdzi pani Szyszko las to rzeczywiście wyjątek: „Nie przypominam sobie by Mises, czy Hayek mówili coś o wprowadzeniu zasad wolnego rynku do świata przyrody. Tu nie rządzą prawa rynku, tylko prawa przyrody…”, „Lasem nie żądzą prawa ustanowione przez człowieka.”
Wyjątkowość lasu polegać ma także na fakcie, że akurat w przypadku lasu własność państwowa zdaje egzamin. Autorka opisuje jak wspaniałe lasy mamy dzięki państwowej własności, jak świetną strukturę organizacyjną i oddanych funkcjonariuszy posiada PGL LP. Pani Szyszko wspomina także, że polskie rozwiązania w dziedzinie lasów są przedmiotem podziwu i studiów specjalistów z całego świata. Kilka cytatów: „Lasy Państwowe od początku swego istnieją prowadziły niezwykle sprawną gospodarkę leśną,” „(…) leśnicy doskonale zdają sobie sprawę z tego jak cennym majątkiem zarządzają, dlatego gospodarują w lesie racjonalnie, zgodnie z najnowszą wiedzą i zasadami zrównoważonego rozwoju,” „(…) leśnicy dbają o to, by wartość polskich lasów rosła, by zachować je dla przeszłych pokoleń,” leśnicy nie biorą łapówek, „(…) zawód leśnika jest dość specyficzny (są to przecież służby mundurowe). Wymaga powołania i poświęcenia. Leśnik przebywa większość swego życia w lesie, wśród przyrody, roślin i zwierząt dziko żyjących. Zna jej prawa i ich przestrzega i szanuje.”
Wyjątkowość lasu polega także na tym, że nie ma w nim miejsca na eksperymenty, bo w przeciwieństwie do innych dziedzin „(…) jedna głupia decyzja w lasach może mieć nieodwracalne skutki.” Ten fakt oznacza dla pani Szyszko, że lepiej pozostawić las w konserwatywnych, naukowych rękach państwowych niż wydać go na pastwę domorosłych, prywatnych eksperymentatorów.
Wyjątkowość lasu polega także na tym, że po prostu musi on być zarządzany centralnie: „Nie można sobie tu pozwolić na fragmentaryzacje, czy suboptymalizację.” Dla pani Szyszko takie centralne zarządzanie jest możliwe tylko w przypadku państwowej własności lasu.
Państwowy las jest nie tylko świetnie centralnie zarządzany, służy także swoimi darami wszystkim ludziom a zwłaszcza okolicznej ludności, co w przypadku prywatyzacji byłoby niemożliwe.
Autorka podaje jako przykład złego prywatnego postępowania zdewastowane i przetrzebione prywatne lasy w Zachodniej Europie, oraz obecne panoszenie się prywatnych firm na Ukrainie, przytacza także przykład Czech i Węgier gdzie prywatyzacja prowadzi do złych skutków. Przypomina wreszcie o smutnym losie Puszczy Białowieskiej wydzierżawionej przed wojną spółce angielskiej. Autorka apeluje o posługiwanie się opracowaniami naukowymi, zamiast prasowymi tekstami pisanymi na zamówienie prywatyzacyjnych lobbies.
Problemy w prywatnym posiadaniu lasu wiąże Autorka z absolutnym prawem własności, które ktoś może wykorzystać do zniszczenia lasu, wycięcia drzew, wybicia zwierząt. Zwierzęta mogą zostać wybite także w związku ze szkodami jakie czynią w rolnictwie. Podział dużego lasu na części może zachwiać równowagą ekologiczną, gdy sąsiadujący właściciele się nie dogadają, postawią płot itp. Natomiast duży las niepodzielony wymaga specjalnych służb, których tworzenie prywaciarzowi nie będzie się opłacało. Prywatny właściciel będzie dążył do zysku co oznacza albo natychmiastową wycinkę całego lasu albo monokulturę, czyli sztuczny tucz drzew na zrąb co również prowadzi do katastrofy.
Pani Szyszko nie jest całkowicie przeciwna istnieniu prywatnych lasów. Poza 30% powierzchni kraju zajmowanymi przez państwowe lasy, prywatni ludzie czy firmy mogą sobie tworzyć i posiadać lasy, z którymi będą mogli robić co im się żywnie podoba zgodnie ze świętym prawem własności, to znaczy w każdej chwili mogą swój las np. ściąć i zalać asfaltem.
Na koniec Autorka stwierdza, że posiada prywatny las. Niestety nie precyzuje dokładnie co zamierza z nim robić, wspomina tylko o konsekwentnym egzekwowaniu zakazu wstępu na teren swojej posiadłości.
A może sprywatyzować i kontrolować?
Tak przedstawiają się argumenty pani Szyszko za wyjątkowością lasu. Spróbujmy teraz podążyć drugą drogą w której las wyjątkiem od reguły prywatyzacyjnej jednak nie jest. Zgodnie z przedstawionymi na początku tezami trzeba sprawdzić czy lasy państwowe są dobrem wspólnym czy też własnością państwową to znaczy przymusowym nadużyciem idei dobra wspólnego.
W czasach plemiennych lasy były niczyje, ktoś kto je brał w posiadanie najczęściej czynił to w celu wyrębu i założenia ludzkiej gospodarki – pola, osady. Później lasy zostały zawłaszczone i podzielone pomiędzy szlachtę. Prywatna własność króla ewoluowała w kierunku królewszczyzny a więc własności quasipaństwowej, bo należącej do monarchii a nie konkretnego człowieka. Lasy królewskie przeszły w sposób niejako „naturalny” w lasy państwowe a prawie wszystkie prywatne zostały niedobrowolnie upaństwowione po 1945 roku lub wcześniej. Nieliczne obszary oparły się temu procesowi zwłaszcza w górach. W tej sytuacji trudno jednoznacznie ocenić czy w aktualnym przypadku lasów państwowych mamy do czynienia z dobrem wspólnym czy nie.
Spróbujmy ugryźć problem z innej strony. Wyobraźmy sobie, że nastąpiła uczciwa re- i prywatyzacja lasów państwowych. Czy po takiej operacji ludzie zgodziliby się solidarnie oddać na poczet dobra wspólnego część a często nawet całość swojej własności (zależnie od kształtu leśnego ekosystemu) w celu utworzenia 30% zabezpieczenia ekologicznego kraju?
Myślę, że by tego nie zrobili. Nawet ci, którym bezpieczeństwo ekologiczne leży szczególnie na sercu, powiedzieliby, że prościej wprowadzić jakieś ograniczenia własności, prawne nakazy i zakazy, tudzież państwową i sądową kontrolę ich wykonywania, zgodziliby się nawet na podległość jakiemuś centralnemu organowi odnośnie postępowania z lasem, byleby tylko zachować swoją choćby resztkową własność.
Państwo też by skorzystało, bo od prywaciarzy mogłoby wymagać, raz przestrzegania przepisów, dwa finansowania opieki nad lasem. Dzieje się tak w innych działach gospodarki. Np. państwo nie produkuje komputerów, nie dokłada ani złotówki do tego interesu, ale od handlarzy i producentów sprzętu wymaga przestrzegania praw dotyczących produkcji i handlu komputerami, BHP, gwarancji i innych. Oczywiście w momencie, gdy obecność i kontrola państwa uniemożliwi czerpanie zysków z handlu i produkcji komputerów, wtedy działalność ta ustanie (przynajmniej w sferze legalnej). Podobnie z lasem. Państwo może przesadzić i interes przestanie się opłacać. Jednak niekoniecznie ten czarny scenariusz musi się spełnić.
Komputery wciąż funkcjonują w legalnym obrocie, można więc żywić nadzieję, że podobnie będzie z lasami nawet po wprowadzeniu obostrzeń mających na celu zapewnienie bezpieczeństwa ekologicznego kraju, czy przepisów zezwalających na dostęp do lasu okolicznej ludności. Tą nadzieję żywię także na podstawię słów pani Szyszko, która pisze, że „(…) podatnik nie dopłaca ani złotówki do lasów państwowych, a swobodnie może sobie korzystać z jego dobrodziejstw.” Oznacza to, że PGLLPowi dbałość o las nie przeszkadza w zarabianiu na swoje utrzymanie. Można więc założyć, że wprowadzenie prywatnych właścicieli dbających o las na identycznych zasadach jak PGL LP nie spowoduje ich bankructwa. Oczywiście pozostaje problem wspomniany przez Autorkę a mianowicie deficytowych lasów na południu kraju. Po pierwsze można temu zaradzić poprzez pobieranie domiaru z zysków właścicieli lasów na północy (podobnie jak to czyni obecnie PGL LP w ramach państwowego organizmu), po drugie może dopuszczenie prywatnej inicjatywy spowodowałoby, że lasy na południu nie byłyby już takie deficytowe? Wiem, że to śmiałe stwierdzenie jakoby prywaciarze potrafili lepiej niż państwowi leśnicy wyzyskać las nie naruszając jego równowagi, więc nie upieram się, że całe południe wyszłoby ponad kreskę, ale może cośkolwiek, lokalnie byłoby lepiej?
W powyższym bardzo ostrożnym i wiernopoddańczym wobec państwa scenariuszu nie występuje państwowa własność lasu. Zamiast niej mamy do czynienia z co prawda mocno ograniczoną (z powodu między innymi wymogów bezpieczeństwa ekologicznego), ale jednak prywatną własnością lasów w Polsce. Powiedzmy, że na prywatne lasy pod specjalnym nadzorem, poszłoby 30% obszaru kraju. Wszystko ponad tą wielkość mogłyby funkcjonować jak pisze pani Szyszko jako lasy w pełni prywatne, niepodlegające obostrzeniom.
Analiza argumentacji pani Szyszko
Pomimo zaprezentowanego bardzo ostrożnego scenariusza widać, że las nie jawi się jako wyjątek od reguły prywatnej własności. Spróbujmy więc podrążyć temat dalej, postawmy następujące dwa pytania. Czy będąc prywatnym właścicielem lasu można (przy zachowaniu troski o ekologię na poziomie PGL LP) osiągać większe niż PGL LP zyski z użytkowania lasu? W drugim pytaniu proszę wybaczyć ocieranie się o herezję. Czy można będąc prywatnym właścicielem, nie tylko osiągać wyższe zyski niż PGL LP, ale czy można także lepiej dbać o las niż PGL LP? Pozytywne odpowiedzi na te pytania sprawiłyby, że las straciłby kolejną aureolę z nimbu swojej wyjątkowości. Sprawdźmy to więc, a następnie pójdźmy jeszcze dalej, bo może w rzeczywistości dziewicza państwowa puszcza nie jest tak niewinna jak ją maluje pani Szyszko i być może spokojnie można ją traktować jak pierwszy lepszy towar w hipermarkecie? Brrr… znowu powiało antypaństwową herezją, ale odwagi.
Odpowiedzi na te pytania spróbuję udzielić poprzez szczegółową analizę argumentacji zaprezentowanej przez panią Szyszko. Oczywiście przedstawię także kilka własnych przemyśleń.
Pierwszy argument Autorki jakoby las a nawet cała przyroda nie podlegała rynkowi jest nie do utrzymania w świetle jej własnych słów. Przecież pani Szyszko używa terminologii nie innej tylko rynkowej, gdy pisze, że lasy na północy są zyskowne a na południu deficytowe, zaś podatnik nie dopłaca do PGL LP. Pragnę ponadto zauważyć, że człowiek też jest częścią przyrody, więc on także nie powinien podlegać regułom rynku. Tymczasem Autorka zgadza się na wyłącznie prywatną własność tartaku.
Pani Szyszko zwraca uwagę, że nic o przyrodzie w kontekście ekonomii nie pisali Mises i Hayek, więc wara rynkowi od lasu. To nie tak. Mises i Hayek nie pisali o wielu sprawach, co nie znaczy, że automatycznie te sprawy nie podlegają rynkowi. Ważne, że Mises i Hayek nie pisali o lesie jako o wyjątku od rynku. A nawet gdyby, to lukę rynkowego znaczenia lasu w opisach ekonomistów znakomicie wypełnił Witold Falkowski cytując Rothbarda.
Pani Patrycja Szyszko postawiła jeszcze mocniejszy argument niż odrębność przyrody od rynku. Stwierdziła Ona że las nie podlega nie tylko rynkowym ale i innym prawom ustanowionym przez człowieka. Ten argument podobnie jak poprzedni także można oddalić cytując samą panią Szyszko.
Pisze Ona bowiem coś kompletnie przeciwnego, a mianowicie, że człowiek rządzi i steruje lasem oraz ustanawia prawa dla niego. Autorka stwierdza nawet, że jest to konieczne: „Konieczne jest zintegrowane zarządzanie tymi zasobami [leśnymi i innymi].” Następny cytat: „Przyjeżdżają leśnicy i naukowcy uczyć się jak prowadzić zrównoważoną gospodarkę leśną…” Postulat zachowania 30% powierzchni kraju pod postacią lasów państwowych to ludzki postulat prawny, któremu las podporządkować się musi. Żaden las nie może się wymówić od upaństwowienia czy prywatyzacji tym, że go „(…) nie obowiązują prawa ustanowione przez człowieka.” Podobnie lasu nikt nie pyta czy chce on podporządkować się „zintegrowanemu zarządzaniu” albo „zrównoważonej gospodarce leśnej.”
Kolejnym argumentem na rzecz państwowych lasów jest doskonała i sprawdzona forma zarządzania nimi przez PGL LP. Błąd w tym argumencie polega na tym, że pani Szyszko przesadziła. Przedstawiła Ona PGL LP i jego pracowników jak skończony ideał. Jednak to niemożliwe by państwowi leśnicy byli tak święci jak opisuje ich Autorka. Bardziej przekonywujące wydaje się stwierdzenie, że są oni zwykłymi ludźmi – popełniają błędy, postępują nierozsądnie, sprzedają drzewo na lewo, kłamią, kradną, fałszują dokumenty, kłusują, niedopełniają obowiązków służbowych, zdradzają żony itd. Nie wszyscy, nie zawsze, ale przecież nie są oni leśnymi aniołami – driadami i najadami. Na podobnej zasadzie prywatni właściciele lasów nie są hebu – włochatymi leśnymi złymi duszkami.
Podeprę twierdzenie o braku ideałów przykładem. Największy pożar lasów w Europie dokonał się w Polsce w Lasach Państwowych a spowodowany został iskrą z zablokowanego państwowego hamulca państwowego elektrowozu, prowadzonego przez państwowego pracownika kolei, państwowa straż pożarna nie potrafiła opanować żywiołu. Owszem przypadki się zdarzają, ale gdyby kolei, straż i lasy były prywatne, to nie tylko pani Szyszko nie zostawiłaby na nich suchej nitki, ale i prawnicy mieliby niezłe używanie w wykazywaniu zaniedbań prywatnych właścicieli. A tak okazało się, że nie było żadnych zaniedbań tylko dopust Boży. Jednak dziwnym trafem teraz strefa przeciwpożarowa to nie jedna skiba zaoranej trawy tylko szeroka droga, później 10 metrów zaoranej ziemi, 10 metrów krzewów, 10 metrów drzew niezawierających olejków eterycznych i dopiero las właściwy.
Dziwnym trafem dopiero teraz zbudowano polowe lotnisko wraz z olbrzymimi zbiornikami na wodę, dopiero teraz ponumerowano każdą leśną drogę, dopiero teraz oznaczono każde skrzyżowanie, dopiero teraz pożar nie ma żadnych szans. To znaczy nie będzie miał szans w przyszłości, bo na razie las dopiero rośnie. Sprawa tego pożaru to nie jakiś wyjątek. Przejrzałem Internet i oto podstawowy zarzut codziennej (legalnej! O nielegalnej szkoda gadać) praktyki państwowych leśników: leśnicy nastawili się na maksymalny zarobek w postaci handlu drewnem i pod tym kątem gospodarują swoim lasem, usuwają stare potrzebne zwierzętom, grzybom i roślinom drzewa, wywożą martwe drzewa, sadzą gatunki obce siedliskowo, sadzą monokulturę, która przy silniejszej wichurze powoduje wielohektarowe wiatrołomy, zubaża glebę, sprzyja pożarom, itd. Tak więc państwowa idylla funkcjonuje jedynie na papierze, praktyka jest zupełnie inna.
Autorka obawia się, że prywatna własność może prowadzić do niebezpiecznych eksperymentów z lasem. Ale przecież całe ludzkie życie to eksperyment. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, państwowa własność nikogo i niczego przed tym nie uchroni (patrz poprzedni akapit). Skutki jakichkolwiek działań zawsze są nieodwracalne nie tylko w przypadku lasu. Pani Szyszko jako przeciwieństwo podaje firmy. Po bankructwie w ich miejsce szybko mogą powstać inne. Niby tak, tylko proszę to powiedzieć zwalnianym pracownikom. Przecież oni woleliby, aby zamiast bankructwa upaństwowić firmę i uchronić ją w ten sposób przed niebezpiecznymi rynkowymi eksperymentami. A czy państwowa własność naprawdę chroni przed niebezpiecznymi eksperymentami? Gdyby tak było Morze Aralskie by nie wysychało, Nowa Huta nie powstałaby na żyznych, zielonych podkrakowskich terenach itd. No i nie byłoby poprzedniego akapitu. Może więc państwo eksperymentuje, ale prywaciarze robią to gorzej? Nie. To tylko kolejny niewiarygodny argument z gatunku: pegeery źle uprawiają ziemię, ale indywidualni rolnicy jeszcze gorzej.
Następny argument to konieczność centralnego zarządzania lasem. Rodzi się pytanie dlaczego tylko na szczeblu krajowym a nie kontynentalnym, światowym czy w skali Układu Słonecznego. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że całościowe ekosystemy powinny być zarządzane jednolicie, ale przecież ani jeden kompleks leśny nie obejmuje swym obszarem całej Polski. Z pewnością można więc przenieść centralne planowanie przynajmniej szczebel niżej. Pani Szyszko twierdzi, że planowanie nie może być rozbite na poszczególnych właścicieli konkretnych kawałków lasu, bo oni się nie dogadają. Jak więc dogadują się państwowi leśnicy odpowiedzialni za sąsiadujące ze sobą obszary? Potrzebne jest tutaj dodatkowe rasistowskie założenie, że funkcjonariusze lasów państwowych są ulepieni z innej, szlachetniejszej, rozumniejszej i łagodniejszej gliny niż pospolici prywatni właściciele.
Następny argument to kwestia dostępu okolicznej ludności do lasów. Obecnie owszem taki darmowy dostęp ma miejsce, lecz skutki tego nie są wyłącznie pozytywne, występuje kłusownictwo, wywożenie śmieci do lasu, rabunkowy zbiór owoców runa np. jagód maszynkami. Prywatyzacja wiele by tu zmieniła na lepsze nawet przy ustawowym zachowaniu darmowego i swobodnego dostępu do lasu. Twierdzę, że prywatny właściciel uczyniłby dużo więcej niż państwowy leśnik, aby przeciwdziałać złym zjawiskom. Po prostu swojego pilnuje się z przysłowiowym kijem w ręku. Poza tym można jednak wprowadzić drobne opłaty, karnety za wstęp i korzystanie z bogactw lasu, właściciel miałby dodatkowy pieniądz na ochronę przeciwpożarową, sprzątanie śmieci, urządzanie biwaków itd. a ludzie bardziej ceniliby las, bo darmocha prowadzi do lekceważenia.
Pani Szyszko opisuje dokonania i złe traktowanie lasu przez prywatne firmy. Sęk w tym, że nie mamy tu do czynienia z prywatną własnością, lecz z państwowym mieniem danym spółkom w czasowe użytkowanie co prowadzi w prostej linii do nadużyć. A Europa Zachodnia? No cóż przeżyła on gwałtowny rozwój gospodarczy, więc lasy wycięto, w Anglii prawie 100%. Być może dlatego młodzi Polacy jadą tam pracować zamiast zostać w naszym swojskim polskim państwowym lesie i rozkoszować się pięknem natury. Coś mi się zdaje, że w Polsce mamy takie bogactwo lasu nie dzięki prometejskim wysiłkom PGL LP, ale dzięki zacofaniu gospodarczemu. Podobnie na przykład w związku z sytuacją polityczną na byłej granicy między NRD, Czechosłowacją a RFN, Austrią powstał olbrzymi kompleks leśny od morza po góry. Starania leśników nijak temu nie pomogły.
Poza tym. Gdyby nie wycinka lasów, która dokonała się także w Polsce, to zamiast spierać się na łamach Internetu ja zasadzałbym się teraz z dzidą w ręku w okolicach ronda de Gaulle’a na niedźwiedzia a pani Szyszko pichciła by zająca w szałasie postawionym w miejscu obecnego Mariotta. I nawet nie mielibyśmy pojęcia, że ominęła nas ta wstrętna cywilizacja z prądem, bieżącą wodą, szpitalami, telefonami i tęsknotą za naturą.
Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie nos dla tabakiery, czy tabakiera dla nosa? Powiedzmy, że ktoś ma mało pieniędzy, duży las i dziecko chore na raka, które uratować może tylko kosztowna operacja. Co robić? Uratować dziecko, wyciąć ze szczętem las i sprzedać drewno naruszając w ten sposób równowagę ekologiczną kraju? Nie? A gdyby to był Albert Einstein? Albo Jan Sebastian Bach, albo przyszły minister środowiska czy dyrektor PGL LP, albo uczony, który odkryje, że jedna trzecia powierzchni kraju bezwzględnie musi być pokryta państwowym lasem? A wreszcie gdyby tym dzieckiem był zwykły człowiek np. pani Patrycja Szyszko albo Witold Świrski? No właśnie. W każdym przypadku (mi rzecz jasna najbardziej nieobojętny jest ostatni przypadek) rodzaj ludzki straci bezcennego człowieka w zamian za parę hektarów celulozy i stado rysiowatych kociaków.
Dochodzimy wreszcie do kwestii nauki. Pani Szyszko twierdzi, że prezentuje wiedzę opartą na obiektywnej nauce natomiast zwolennicy prywatyzacji posługują się gazetowymi głosami lobbies. Rodzi się jednak pytanie czy analogicznie nie istnieje równocześnie antyprywatyzacyjne lobby ludzi czerpiących korzyści z państwowego statusu lasów? Być może owo lobby zamiast gazet obsiadło rozmaite instytuty naukowe, SGGW itp. i stamtąd sączy swoją fałszywą propagandę?
Jeśli zaś chodzi o obiektywną naukę. Niestety naukowcy to też zwykli ludzie – kłamią, fałszują dokumenty i dowody, robią plagiaty, niedbale prowadzą badania, często nawet nieświadomie popierają te wyniki, które im pasują a nie te które wychodzą itd. Dlatego nauka jest wtedy najbardziej wiarygodna, gdy można ją sprawdzić, gdy jej zastosowanie działa w praktyce. Wiadomo jak wygląda oddawanie do użytku nowego mostu – górą jadą ciężarówki a pod wiaduktem stoją z duszą na ramieniu jego twórcy. Nie ma tu miejsca na żadne blagierstwo i lanie wody. Niestety nie każdą tezę naukową da się sprawdzić w praktyczny sposób (patrz fizyka teoretyczna), dlatego istnieje pokusa często nawet nieuświadamiana (zajmuje się tym psychologia nauki) by w takich obszarach puścić wodze fantazji, zwłaszcza jeśli spreparowana w odpowiednim kierunku teza miałaby przynieść wymierne korzyści, pieniądze i sławę. Na przykład jak sprawdzić teorię superstrun czy bąbelkowego charakteru wszechświata (skoro każdy bąbel to całkowicie osobny kosmos)? Naukowcy wciąż podają rozmaite szczeble ewolucyjne człowieka, wykłócają się o tego czy innego przodka. Jak sprawdzić, która wersja jest poprawna, skoro odrzucenie czy zatwierdzenie danej wersji nie powoduje widocznych zmian w człowieku? A może istnieje przodek lub cała linia, którego jeszcze nie odkryto więc aktualne dywagacje można wyrzucić do kosza?
Jak wreszcie sprawdzić, że bezpieczeństwo ekologiczne kraju zapewni akurat trzydziestoprocentowe pokrycie państwowymi lasami? A może potrzeba dużo więcej a może wystarczy znacznie mniej? Nieco światła na wartość tej teorii rzuca fakt, że w czasach gdy lasy pokrywały niemal całą Polskę bezpieczeństwo ekologiczne kraju było zapewnione choć lasy były niczyje a PGL LP jeszcze nie istniało. Ponadto w obecnej Anglii nie ma praktycznie lasów a żyje tam dwa razy więcej ludzi niż w Polsce i nie ma masowych zgonów z powodu naruszenia bezpieczeństwa ekologicznego. Ba, wiele wskazuje na to, że żyje się tam lepiej i zdrowiej niż w polskim państwowym, leśnym skansenie.
Coś mi się zdaje, że bezpieczeństwo ekologiczne kraju jest wykorzystywane jako straszak, którym określone lobby chce wzbudzić akceptację dla istnienia państwowej własności lasu w Polsce. Zresztą czy można mówić o bezpieczeństwie ekologicznym w skali kraju? Czy nie ma ono raczej charakteru lokalnego tak jak w przykładzie z wioską i wałem przeciwpowodziowym? Podobną rolę straszaka spełnia teza o konieczności prowadzenia idealnie zrównoważonej gospodarki leśnej, centralnym zarządzaniu itd. W ten sposób ukrywa się prawdę, że las tak naprawdę nie potrzebuje do swojego istnienia i rozwoju ludzkiej ręki. W przypadku nawet skrajnym po pożarze czy rabunkowej ścince wystarczy zostawić w spokoju (albo obsadzić sadzonkami) dowolny w miarę duży kawałek ziemi (nie chodzi o bieguny, wysokie góry czy pustynie) i po x latach mamy wspaniałą dziewiczą puszczę. Być może nie taką jak kiedyś, bo nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, ale tzw. bezpieczeństwo ekologiczne kraju można nawet stosunkowo szybko odtworzyć w przypadku jego prawdziwego naruszenia.
Ostatni argument pani Szyszko przeciwko prywatyzacji lasów wiąże się z samym charakterem prywatnej własności. Otóż prawdziwy właściciel może zrobić ze swoim mieniem co mu się żywnie podoba. Autorka obawia się, że w takim wypadku dojdzie do powszechnej dewastacji lasu, wybicia zwierząt itd. W ten sposób ponownie sugeruje, że rasa funkcjonariuszy PGL LP stoi wyżej w rozwoju inteligencji niż rasa prywatnych właścicieli. Czy naprawdę prywaciarze to tacy debile? Proszę się zastanowić. Czy gdy ktoś zostanie właścicielem lasu, to wpadnie w amok z piłą motorową w ręku i zacznie masakrować drzewa czy też usiądzie i z ołówkiem i kalkulatorem w ręku zastanowi się jak racjonalnie gospodarować a nawet z miłością pielęgnować posiadane dobro, tak aby zarobić nie tylko w przeciągu następnych pięciu minut, lecz podczas całego swojego życia i bardziej jeszcze życia następnych pokoleń w osobach swoich dzieci?
Ale nie tylko o zarobku można mówić w przypadku posiadacza lasu. Można przecież posiadać las dla własnej przyjemności, czy nawet dla radości darmowego dzielenia się nim z innymi, nawet obcymi ludźmi. Choć bowiem każdy człowiek kieruje się zyskiem, nie zawsze zysk oznacza szelest banknotów. Gdyby tak było, to trzeba by bić na alarm nie w sprawie lasów, ale na przykład w sprawie dzieci, które pozostają pod prywatną opieką rodziców. A chyba wiadomo co to oznacza? Prywatny rodzic dziecka nie będzie stał bezczynnie tylko natychmiast sprzeda je dla zysku. Więc nie czas ratować las, gdy w niebezpieczeństwie znajduje się ludzkie zdrowie i życie. Opieka społeczna nie może nadzorować wszystkich rodziców, dlatego niezbędne jest jak najszybsze upaństwowienie dzieci! Jeżeli dzieci pozostaną pod prywatną opieką rodziców, to nie można im narzucić obowiązku pielęgnacji, troski o zdrowie, zwłaszcza dziecka chorego na nieuleczalną chorobę, bo to naruszałoby fundamentalne prawa rodziców itd.
A jeśli chodzi o zysk w postaci pieniędzy. Zarobek na lesie to nie tylko ścinka drewna. Istnieje coś takiego jak agroturystyka, którą w przypadku prywatnej własności lasów łatwo można zamienić w turystykę leśną. I nie tylko turystykę pojmowaną jako wypoczynek ale i jako zbieranie jagód czy grzybów. Jeśli chodzi o zwierzęta leśne, to pani Szyszko obawia się „(…) jak będą żyły bobry i wilki, kto będzie za nie płacił? Ciekawam jak by Pan autor wytłumaczył bobrowi, żeby nie wchodził mu w szkodę, lub dzikowi by nie buszował w zagonie ziemniaków, czy wilkowi, by nie pustoszył stada owiec. Czy prywatny właściciel nie wystrzela tych „prawowitych właściciel” lasu, by nie płacić odszkodowań rolnikom?” Otóż po pierwsze zwierzęta mogą stać się integralną częścią turystyki leśnej jako atrakcje a po drugie mogą stać się obiektem wysokopłatnych polowań. I w ten sposób można spłacić nawet szkody rolnicze. A jednocześnie uchronić zwierzęta od zagłady, bo to właśnie myśliwym zależy szczególnie by zwierzyna łowna przetrwała, inaczej straciliby swoje zajęcie.
Konkretny przykład. Jedne kraje afrykańskie upaństwowiły swoje słonie – wzięły je pod państwową opiekę do państwowych rezerwatów, inne przeciwnie – sprywatyzowały swoje słonie. Gdzie jest więcej słoni? Oczywiście w tych drugich państwach. W pierwszych kwitnie kłusownictwo a w drugich safari ale nie to krwawe tylko turystyczne, bo wtedy na jednym słoniu można zarobić wiele razy. W Polsce także są myślący ludzie. Niedawno nomen omen myśliwi zaproponowali wciągnięcie wilka na listę zwierząt łownych. Powody? Wymieranie gatunku a jednocześnie liczne szkody przezeń powodowane. Myśliwi zapewniają, że z jednej strony zlikwidują wilcze szkody poprzez odstrzał znarowionych na owce sztuk oraz poprzez wypłatę odszkodowań, z drugiej zaś strony wciągnięcie wilka na listę zwierząt łownych zapewni mu w Polsce byt. Tak wbrew pozorom najbardziej na istnieniu zwierząt łownych zależy tym, którzy zarabiają krocie na ich zabijaniu!
Na koniec pani Szyszko pisze, że posiada własny las. Ciekawe jak zamierza z nim postępować. Czy tak jak to opisała odnośnie prywatnych posiadaczy lasu (rabunkowa ścinka, wybijanie zwierząt, kłótnie z sąsiadami, grodzenie płotem itd.)? Czy też zupełnie inaczej? Jeśli pani Szyszko nie postąpi zgodnie ze swoimi własnymi słowami, czy to znaczy, że jest ona rodzynkiem pośród prywatnych właścicieli, jedynym sprawiedliwym w Sodomie, czy też, że jej słowa nie opisują prawdziwych postaw prywatnych właścicieli lasu?
Podsumowanie analizy
Niestety czy raczej na szczęście po szczegółowej analizie okazało się, że las nie jest wyjątkiem, to po prostu jeszcze jedno rynkowe dobro. Dobrem wspólnym stanie się, gdy po re- i prywatyzacji prywatni właściciele zgodzą się dobrowolnie i solidarnie utworzyć pulę lasów wspólnych pod specjalnym nadzorem. Jeśli tak się nie stanie, to cóż – nic złego. Las nie jest jeszcze jednym tzw. monopolem naturalnym, bo takich monopoli po prostu nie ma.
W związku z prywatyzacją lasów może pojawić się tylko jedna obawa, że zamiast prawdziwej re- i prywatyzacji władza zrobi cyrk (nie pierwszy raz zresztą). Wprowadzi dzierżawę, koncesje, wieczyste użytkowanie, dopłaty, podatki, akcyzę, bezsensowne przepisy itd. Prawicowa idea zamieni się w swoje przeciwieństwo a wtedy władza odtrąbi odwrót na państwowe pozycje, bo prywatna własność nie zdała egzaminu itd.
Lasy jak stawy i pola
Na zakończenie pragnę przedstawić bardzo dobrą analogię do prywatnej własności lasów. Chodzi o prywatne stawy. Są ludzie którzy wykopali kilka dołków i hodują rybki tylko dla siebie no ewentualnie paru znajomych, bo nie ma to jak moczenie kija, sączenie piwka i dyskusje z kolegami. Poza przyjemnością nie osiągają żadnego zysku a nawet dokładają do interesu. Inni ludzie (a wręcz całe firmy) dysponują olbrzymimi akwenami, łowią sieciami tysiące sztuk oraz sprzedają każdemu chętnemu karty wstępu na wędkowanie, kąpiel czy biwakowanie na łonie natury itd. Cechą wspólną i małych i dużych właścicieli stawów jest dbanie o ryby, zwłaszcza rzadkie, drogie, poszukiwane przez smakoszy, dbałość o ryby oznacza dbałość o czystość wód i całej okolicy, o sprowadzanie narybku, dokarmianie, leczenie gdy chorują, walkę z kłusownikami, w wersji biznesowej budowę
parkingów, pól biwakowych wokół stawów, zapewnianie dodatkowych atrakcji, gdy ryba nie bierze, sprowadzanie małej gastronomii itd. itd. Podobnie jest z rolnictwem. Niektórzy mają małe działeczki inni setki hektarów. Jedni produkują dużo, inni mało ale zdrowiej, jeszcze inni przerzucili się na agroturystykę. Ale i mali i wielcy prywatni właściciele rolni dbają o swoją ziemię, bynajmniej jej nie wyjaławiają i nie niszczą (w przeciwieństwie do państwowych właścicieli, którzy np. na Ukrainie tym pradawnym Spichlerzu Europy ciężkimi ciągnikami zniszczyli delikatne czarnoziemy).
Powrót do PGRybnych czy PGRolnych nie jest już możliwy, choć przecież bezpieczeństwo żywnościowe i wodne kraju jest nie mniej ważne niż ekologia leśna. Skoro bezpieczeństwo na przykład w zakresie żywności zapewniają prywaciarze a nie funkcjonariusze PGRów, to naturalną koleją rzeczy następne do prywatyzacji są PGLeśne.
Właściciele stawów i ziemi posiadają je nie tylko dla pieniędzy ale i z… miłości. Oni KOCHAJĄ to co robią i KOCHAJĄ te ryby, te pola. Tymczasem pani Szyszko sugeruje, że gdyby ktoś np. kupił Śniardwy to pierwsze co by zrobił, to władował tam 1000 ton dynamitu, żeby wyłapać wszystko co żywe, następnie spuścił wodę i zbudował hutę stali czy odkrywkową kopalnię węgla brunatnego. Być może są tacy debile i dlatego jestem za prywatną własnością lasów i akwenów, bo przeraża mnie myśl, co by było gdyby taki człowiek po awansach w wyniku selekcji negatywnej został szefem jakiejś Agencji Własności Wodnej czy Lasów Państwowych.
(Powyższy tekst był pierwotnie opublikowany na Stronie Prokapitalistycznej Data dodania na starej stronie PAFERE: 2009-02-01 00:01:30. Data publikacji tekstu: 19 maja 2004)
Własność prywatna typu burżuazyjnego i własność społeczna typu socjalistycznego to dwie utopie. Nie ma czegoś takiego jak własność w ogóle i słoczeństwa plemmienne, a potem feudalne w ogóle jej nie znały. Prywatne, albo publiczne są jedynie interesy odbywające się na powierzchni jakiejś nieruchomości lub związane z jakąś rzeczą. W dawnych czasch jak szlachcic, albo chłop mówił „moja ziemia”, „moje gospodarstwo” miał na myśli to samo co „moje dziecko”, „moja ojczyzna”, czyli związek emocjonalny, albo duchowy z czymś, albo bycie opiekunem czegoś, a nie właścicielem w rozumowaniu burżuazyjnym. Twoje dziecko nie jest twoją własnością prywatną i twoim niewolnikiem, twój samochód także, chociaż to rzecz martwa. Jesteś tylko prywatnym opiekunem, piastunem.