Nullum crimen sine lege, czyli nie ma przestępstwa bez ustawy. Tak głosi starożytna sentencja, którą poznają studenci już na pierwszym roku studiów prawniczych. Oznacza ona, że za przestępstwo może być uznany wyłącznie czyn zabroniony pod groźbą kary przez ustawę obowiązującą w momencie jego popełnienia. W tym sensie wśród czynników kryminogennych, czyli rodzących przestępstwo, ustawy karne znajdują się na pierwszym miejscu. Bez nich o żadnych przestępstwach nie byłoby mowy. Jednak możemy mówić o ustawach jako czynniku kryminogennym również w innym sensie.
W pewnych sytuacjach kryminalizują one bowiem czyny, które z punktu widzenia praw naturalnych nie są nawet naganne, nie mówiąc już o tym, by były przestępstwami. W służbie wyzysku i chciwości Główny Urząd Statystyczny szacuje, że około 30 procent produktu Krajowego Brutto, a więc tego, co w Polsce zostało wytworzone i sprzedane, powstaje w tzw. „szarej strefie”, czyli w konspiracji przed państwem. Nie dlatego, by ludzie mieli szczególne zamiłowanie do konspirrowania, tylko dlatego, że tak im podpowiada zdrowy rozsądek, poczucie odpowiedzialności i instynkt samozachowawczy. Konspiracja ta jest bowiem formą samoobrony przed złym prawem, będącym właściwie tylko pozorami legalności, mającymi osłonić chciwość państwa uprawiającego bezlitosny wyzysk.
Dowodu, że tak właśnie jest, dostarcza nam tzw. „strajk włoski”. Nawiasem mówiąc, strajki włoskie urządzane są w zasadzie w sektorze publicznym i polegają na drobiazgowym przestrzeganiu wszystkich przepisów, teoretycznie ustanowionych dla sprawnego funkcjonowania firmy czy instytucji. Jednak efekt strajku włoskiego jest taki sam, jak strajku zwyczajnego, kiedy pracownicy przerywają pracę; firma lub instytucja zamiera. Jeśli zatem drobiazgowe przestrzeganie przepisów przynosi taki rezultat, to jest to dowód, że przepisy te wcale nie służą sprawnemu funkcjonowaniu, tylko czemuś zupełnie innemu. Służą one umocnieniu władzy rządzącej biurokracji i zapewnieniu jej stałego dopływu dochodów, pochodzących z rabunku podwładnych. Nic zatem dziwnego, że w tej sytuacji podwładni zaczynają konspirować.
„Nielegalne” zatrudnienie Jednym z drastycznych przykładów niegodziwego ustawodawstwa są przepisy o „nielegalnym” zatrudnieniu. Nie chodzi tu bynajmniej o zbrodnie na zlecenie, tylko o czynności jak najbardziej pod każdym względem pożyteczne. Dlatego zatem te czynności są delegalizowane? Ponieważ „nielegalnie” zatrudniony pracownik nie odprowadza haraczu dla rządzącej biurokracji. Jak niedawno poinformował pan Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Pracodawców, od każdej setki złotych wypłaconej pracownikowi, pracodawca musi oddać rządzącej biurokracji aż 85 złotych! Widać wyraźnie, że w Polsce praca jest traktowana jako jeden z najbardziej luksusowych, zbytkownych towarów, przynajmniej pod względem wysokości fiskalnego haraczu, jakim jest obłożona. Dlatego też zdrowy rozsądek, poczucie odpowiedzialności pracodawcy za firmę i pracownika za rodzinę oraz instynkt samozachowawczy nakazuje podjęcie ryzyka i omijanie praw ustanowionych dla umożliwienia rabunku i wyzysku. Tym samym jednak i pracodawca i pracownik stają się przestępcami, a dochód pracownika, jako uzyskany w następstwie „nielegalnego” zatrudnienia, staje się tzw. „brudnymi pieniędzmi”.
Gdyby biurokracji i kolaborującym z nią bankom udało się całkowicie wyeliminować obrót gotówkowy, los „nielegalnie” zatrudnionych stałby się podobny do losu tzw. „liszeńców” w Związku Sowieckim. Jak wiadomo, byli to ludzie pozbawieni kartek żywnościowych, co teoretycznie skazywało ich na śmierć głodową, przed którą ratował ich jedynie „czarny” wolny rynek. Powinni to zapamiętać sobie zwłaszcza ci, którzy pochopnie rzucają na wolny rynek anatemy w imię „miłości bliźniego”. Oliwa na wierzch wypływa O ile haracze nałożone na wynagrodzenia można jeszcze częściowo uzasadnić jakimiś ekwiwalentnymi świadczeniami dla pracownika ze strony rządzącej biurokracji (chociaż, powiedzmy sobie szczerze, są to uzasadnienia bałamutne), o tyle przypadek samochodów z silnikami diesla można uzasadnić już tylko nagą przemocą. Chodzi o to, że do zbiorników samochodów z silnikami diesla można wlewać spożywczy olej rzepakowy w cenie po 2,50 zł za litr, zamiast oleju napędowego w cenie 4 zł za litr. Wystarczy w tym celu dokonać w silniku drobnych i całkowicie legalnych przeróbek. Właściciele warsztatów dokonujących tych przeróbek boja się jednak występować w telewizji w obawie przed zemstą biurokracji. Chodzi bowiem o to, że biurokracja doszła do wniosku, iż „państwo” wskutek tego „traci” 1,50 zł na każdym litrze. Skoro zaś tak, to wykombinowała sobie, iż spożywczy olej rzepakowy po wlaniu go do zbiornika samochodu, staje się olejem napędowym, od którego właściciel samochodu powinien zapłacić „podatek akcyzowy”, czyli – krótko mówiąc – haracz. W przeciwnym razie oszczędności, jakie z tego tytułu uzyska, będą „brudnymi pieniędzmi”.
W ten sposób ustawodawstwo mnoży przestępców w postępie geometrycznym, bo przecież każdy sklepikarz, który od właściciela samochodu przyjmie zapłatę w „brudnych pieniądzach”, uczestniczy tym samym w ich „praniu”, zwłaszcza, gdyby tamten mu się swoją pomysłowością pochwalił. Prokuratorska choroba zawodowa Przy całej sympatii do niektórych inicjatyw rządu premiera Kaczyńskiego trudno nie zauważyć niepokojącej tendencji. Zamiast likwidować okazje do prawdziwych przestępstw, pomysłowość rządu zmierza w kierunku mnożenia policji szpiegujących obywateli na każdym kroku, żeby wydusić z nich haracz, jaki rządząca biurokracja sobie przyznała. Może to być efektem sposobu myślenia, który nazwałbym prokuratorską chorobą zawodową. Jak bowiem chory na tę chorobę prokurator może postrzegać świat? Ano, może go postrzegać jako obszar zaludniony przez 6 miliardów podejrzanych. Wszystkich, ma się rozumieć, przesłuchać się nie da, ale skoro tak, to tym bardziej trzeba się starać, by prześwietlić, a potem przesłuchać i ewentualnie zaciągnąć przed sąd tych, których się uda. Wygląda na to, że do znanej już chciwości i wyzysku może jeszcze dołączyć paranoja.