Zarządzana przez państwo część służby zdrowia bankrutuje. Minister zdrowia się poddał, komornicy zajmują konta szpitali, personel głoduje, a pacjenci na samą myśl o korzystaniu z jej usług zdrowieją. Jednym słowem katastrofa.
Najnowszymi arenami tego cyrku są Sieradz oraz Leszno, a w całym kraju mnożą się głodówki oraz okupacje placówek które nominalnie powinny zapewniać ochronę zdrowia obywateli. Minister sprawiedliwości prosi komorników o zaniechanie egzekucji, i próbuje możliwie szybko znowelizować Kodeks Postępowania Cywilnego tak, aby zasady egzekucji komorniczych nie dotyczyły placówek podległych oddziałom regionalnym Funduszu zdrowia. Dla przedsiębiorców z branży jest to jasny sygnał: dostarczasz leki? Licz się z tym, że nawet komornik nie pomoże Ci odzyskać należne pieniądze.
Całe to zamieszanie odbywa się przy współudziale mediów, gdzie pojawiają się różne opinie dotykające tego problemu. Jeden z najbardziej wpływowych tygodników, słowami Michała Zielińskiego zaproponował, ciekawe rozwiązanie. Przyznam, że przeczytanie jego artykułu pt. „Śmierć służby zdrowia” (Wprost 7,2005), mimo woli wpędziło mnie w lekkie skonfundowanie. Oto tuż po wykazaniu wyższości rozwiązań rynkowych, oraz jasnej krytyce zjawiska szarej strefy, autor wysuwa propozycję podzielenia pieniędzy płynących z „prospołecznego” budżetu – (tu cytat) „powiedzmy, po połowie” – pomiędzy prywatne ubezpieczalnie, a organizację zarządzaną odgórnie przez ministerstwo.
I tak oto pierwsza zajmowałaby się bliżej nieokreślonym „medycznym środkiem”. Autor zapomniał jednak sprecyzować kluczową sprawę: czym jest medyczny środek, i jak szczegółowo określić jego środek oraz granice!? Podejrzewam, że usługi ratujące życie to te, które kwalifikuje się jako najważniejsze, natomiast nie związane z zagrożeniem istnienia (złamana noga) są uznawane za najmniej ważne. Co jest w środku? Cała reszta – medyczny środek. I ta reszta dostałaby przywilej działania w realiach, w których dopuszcza się ograniczoną do różnych ubezpieczalni, konkurencję. Zapewne w tej grupie mechanizm rynkowy wymusiłby wysoką jakość oraz niską cenę, które będą satysfakcjonować pacjenta, ubezpieczyciela, oraz firmy dostarczające usługi. W tej części rynku podaż będzie się dostosowywać do popytu, a więc ukształtuje się tzw. cena rynkowa. Zapewne działanie mechanizmu konkurencji wymusi również podniesienie jakości.
Druga połowa „naszych” pieniędzy zostanie przekazana sektorowi państwowemu, który byłby odpowiedzialny za „nieodpłatne świadczenia profilaktyczne ratujące życie, leczenie chorób przewlekłych oraz zabiegi i procedury najdroższe”. Przyznam, że nie rozumiem motywacji podziału. Skoro rynek jest wystarczająco dobry w sprawach mało ważnych (medyczny środek) to czemu inaczej jest z ratowaniem życia? Przykład pogotowia z Łodzi pokazuje, że powierzenie swego życia źle opłaconym frustratom jest wysoce ryzykowne.
Poza wieloma zastrzeżeniami wobec propozycji zamieszczonych w artykule, na absolutne czoło wybija się jedno: czemu podział środków między rynek a państwo miałby nastąpić po połowie? Czemu nie zdecydować się na proporcje w rodzaju 10/90, 1/99? Czy dokonano wcześniejszych dostępnych jedynie dla wtajemniczonych obliczeń, o których autor nie wspomina w swym artykule?
Po lekturze artykułu można się jedynie domyślać, że obszary w których działanie rynku jest mile widziane, oraz te, w których ten sam „dobry” rynek działać już nie powinien, to podział powodowany humanitaryzmem. My, oświecona elita homo sapiens, dochodzimy do wniosku, iż życie ludzkie nie ma ceny. Więc powinno się je ratować za środki ze wspólnej kasy. Oto jedni są biedniejsi, drudzy bogatsi i właśnie oni powinni się opiekować tymi pierwszymi. Ciekawe jest to, że dokładnie tego samego argumentu w kontekście tzw. polityki społecznej, używają zwolennicy nakładania wysokich podatków pośrednich i bezpośrednich, ale o tym nie przeczytamy u p. Zielińskiego.
Nie odkryję tu Ameryki stwierdzeniem, że ludzkie życie ma cenę. Wynosi ona tyle, ile kosztują usługi je ratujące. Istnieją śmiertelne schorzenia, których leczenie przeprowadza się przy użyciu bardzo specjalistycznej aparatury, obsługiwanej przez najlepszych na świecie specjalistów. Wtedy cena jest bardzo wysoka, ale czasami wystarczy zrobienie „zwykłej” reanimacji. Te usługi kosztują gdyż wymagają zaangażowania zasobów które są rzadkie (czas, kapitał, …) i naturalne jest, że nie każdego chorego będzie na nie stać. Nie każdy z potrzebujących dysponuje wystarczającymi środkami, i właśnie oni najbardziej podatni są na wpływy polityków obiecujących fikcję osiągania większych korzyści niż poniesione koszty.
Rozdzielający pieniądze stoją przed dylematami: Kto bardziej cierpi? Komu należy się wsparcie? Kto zasługuje na życie? Kto jest lepszym człowiekiem? Kogo bardziej lubię? Kto ma lepsze znajomości? Właśnie temu należy się „dotacja do ratowania życia”, ale w ostatecznym rachunku najlepszą opieką otaczani są ci, którzy mają najwięcej pieniędzy.
Czy propozycje p. Zielińskiego należy traktować poważnie? Dla mnie jest ona mało zrozumiała, ale w jednym nie sposób się nie zgodzić z panem Zielińskim. Oto pacjent jakim jest służba zdrowia, umiera. Więc może pozwólmy mu na łagodną śmierć, bez ciągłego podawania środków przeciwbólowych – wsparcia z budżetu? Odłączmy aparaturę (środki z budżetu) sztucznie podtrzymującą życie.
W mojej opinii należałoby opowiedzieć się za całkowitą prywatyzacją usług medycznych, gdyż nie ma moralnie uzasadnionego prawa usprawiedliwiającego przymusową dobroczynność. Oczywiście są ludzie, których na utrzymanie zdrowia stać, oraz Ci którzy nie mają szans na to, aby w spokoju dożywać późnej starości. Jedni umrą wcześniej, inni później. Jednych będzie stać na lepsze, innych na gorsze leki, a części nie będzie stać wcale. Skoro jedni jeżdżą limuzynami, inni maluchami, a pozostałych nie stać nawet na bilety tramwajowe, czemu nie możemy zaakceptować podobnego zjawiska na rynku usług medycznych? Czy to, że jesteśmy rasą oświeconą zmusza nas do tego aby wprowadzać przymusy tzw. zachowań humanitarnych? A może chodzi tu o przymus, który będzie się odbywał pod kontrolą scentralizowanego aparatu biurokratycznego?
Jak zaznacza autor omawianego artykułu – lepsze jest wrogiem dobrego. Skoro rynek jest dobry, to po co go poprawiać? Czy można być zwolennikiem rozwiązań respektujących prawo własności, a jednocześnie utrzymywać, że jest ono zarezerwowane jedynie dla niektórych obszarów?
U przeciwników wolnego kształtowania się cen na usługi medyczne pojawia się jeden bardzo naiwny argument za państwową opieką: gdy sprywatyzujemy służbę zdrowia, wtedy pojawi się niebezpieczeństwo, że nikt nie będzie chciał się zająć tymi najbiedniejszymi. Ludzie będą umierać na ulicach. Pozostaje mi tylko zapewnić: jak tylko będzie mnie stać na życie na satysfakcjonującym mnie poziomie, będę się dzielił. Będę przekazywał część moich dochodów dla organizacji zajmującej się pomocą najbiedniejszym (Caritas, czy PAH Janiny Ochojskiej), i jestem przekonany, że podobnie postępować będą inni. W moim przekonaniu pomoc za ich pośrednictwem daleko lepiej dociera do potrzebujących, a to dlatego, że są one bliższe potrzebującym niż urzędnicy zasiadający w położonej w oddali kulturalnej stolicy.
Rada na dziś: uprawiajmy sporty, jedzmy czosnek, pijmy dużo soku z marchwi, i nie palmy papierosów. Spróbujmy nie chorować, może wtedy uda nam się nie mieć styczności z naszą „służbą” zdrowia.