Początek roku kalendarzowego jest to okres który sprzyja pojawianiu się w mediach porównań, analiz i podsumowań dotyczących lat ubiegłych. Wyprodukowaliśmy tyle tucznika, dostaliśmy tyle pieniędzy z Brukseli itd., itp. No właśnie, jaki jest tego cel, jaka wartość?
Pamiętając zmasowaną propagandę czasów PRL, można w ciemno obstawić, że już niedługo będziemy świadkami pojawiania się w mediach chwalebnych opinii dotyczących sukcesu związanego z „naszym” przystąpieniem do struktur Wspólnot Europejskich. Będzie się zapewne podkreślać, że płynie do nas strumień europejskiego pieniądza, że rolnicy zyskali, że rośnie eksport, już niedługo pojawią się wielkie inwestycje … . Aż żal odstawić te wszystkie tematy na bok, ale chyba lepiej jest obalić jeden mit, niż lekko dotykać wielu problemów. Tak więc zastanówmy się nad pożytecznością strumienia brukselskiego Euro.
Według danych cytowanych na pierwszej stronie dziennika Rzeczpospolita (22 grudnia), od przystąpienia do UE wpłaciliśmy do jej budżetu 1305 mln Euro, otrzymując w zamian 2562 mln. Operacja tych „dziwnych” przelewów (po co wpłacać – skoro dostaje się więcej? Może chodzi o nakarmienie kilku biurokratów?) odbywa się w bardzo ciekawy sposób. Oto „nasz” rząd bierze złotówki podatników, zamienia je na Euro, a następnie wysyła do Brukseli, skąd dostajemy również Euro, które znów zamieniane są na złotówki w celu rozdania ich potrzebującym. Zastanawiający jest fakt dwukrotnej transakcji wymiany. Może opisana operacja jest przyczyną tego, że nie regulujemy naszego bilansu w znacznie bardziej oczywisty sposób (nadpłacając bądź też dostając więcej pieniędzy od UE). Może jej celem jest to, aby uzależnić kurs Złotego od wahań Euro?
Jedną z cech rynków jest ich wielkość. Nie trzeba tłumaczyć zmian rozmiaru rynku, gdyż oczywiste jest to, że tworzą go jednostki (niekoniecznie w rozumieniu osób) oraz wielkość wkładu wnoszonego przez nie – a te zmienne są w naturalny sposób dynamiczne. W zależności od stopnia uwolnienia sił popytu i podaży, obserwowana jest silna elastyczność graczy, szybko reagujących na zmianę czynników. W sytuacji gdy występuje niewielu silnych graczy, mówi się o monopolizacji rynku. Gra popytu i podaży staje się znacznie bardziej przewidywalna, dzięki temu, że zasady ustalają silni. Im większy obrót dwóch znaczących graczy monopolistów, tym zachowanie ceny towaru (w tym wypadku pieniądza) staje się łatwiejsze. Występujące zjawisko można nazwać „kreacją cen”.
To, co można zaobserwować na rynku pieniężnym, nie jest niczym innym, jak tylko jego sztucznym powiększeniem oraz podkreślaniem roli dwóch lokalnie monopolistycznych organizacji: NBP oraz Europejskiego Banku Centralnego. Tak oto zwiększa się możliwość szerszej emisji pieniądza z obu stron – a przez to eksportu długu publicznego. Nie można nie zauważyć, że kraje, które w ostatnim roku znacząco przekroczyły dopuszczalne poziomy deficytu budżetowego (Niemcy, Francja, Grecja), nie zostały ukarane. Trzeba zadać pytanie: czy przypadkiem nie obserwujemy eksportu inflacji ze strefy Euro do nowoprzyjętych krajów?
Aby zrozumieć na czym polega proces ucieczki od wygenerowanej lokalnie inflacji, trzeba zastanowić się nad charakterem działalności państwa na rynku pieniądza.
Obok podatków, tani pieniądz jest najskuteczniejszym narzędziem ograniczania prawa własności. W pierwszym wypadku sprawa jest oczywista: pracujemy – wytwarzamy jakiś dochód który jest (mówiąc delikatnie) okrojony przez państwo w postaci podatków pośrednich i bezpośrednich. Nieco bardziej skomplikowany jest mechanizm ingerencji za pośrednictwem monopolu na zatwierdzanie legalności obowiązującego środka płatniczego.
Europejskie rządy (chcąc utrzymać się przy władzy) zwiększają deficyty budżetowe. Im bardziej czują się zagrożone, tym jest to groźniejsze. Chodzi o to, aby spełniać składane przed wyborami obietnice „pomocy najuboższym”, zwiększenia ilości „dobrych” miejsc pracy, zapobieganiu społecznej ekskluzji (mało który wyborca wie co oznacza ten brzmiący „bardzo naukowo” termin!), pomocy państwom biedniejszym (cóż za dobroczynność), czy wreszcie ratowaniu głodujących krajów afrykańskich (cóż za wspaniały przejaw solidarności z byłymi koloniami!).
Zwiększając deficyt, stają one przed wyborem: starać się znaleźć dodatkowe wpływy – czyli wprost zwiększyć obszar ingerencji we własność prywatną, ograniczyć inne wydatki (np. wypłatę emerytur), pożyczać na rynku finansowym – poprzez emisję obligacji czy innych papierów dłużnych. Jest jeszcze jeden sposób – wydrukowanie dodatkowej ilości pieniądza, czyli ograniczenie wartości tych będących już w obiegu – realne zmniejszenie już istniejącego długu. Problem w tym, że na europejskim rynku finansowym byłoby to dobrze widoczne, a więc stwarzałoby ryzyko drastycznego pogorszenia opinii waluty, spadku prestiżu skutkującego uciekaniem od dokonywania wymiany przy pośrednictwie tego środka płatniczego. Ktoś mógłby wyciągnąć argument: przecież europejska waluta nigdy nie była tak mocna i coraz więcej transakcji (w tym obrót nieruchomościami) rozliczanych jest właśnie w niej – tak więc jest ona pożądana na rynku. Zgoda, jednak nie można nie zauważyć, że jest to spowodowane spadkiem zaufania do dolara i innych walut – ofiar stosowania wyżej opisanej polityki inflacyjnej, a nie genialnemu wynalazkowi EURO. Można też wydrukować ten pieniądz i dać go innym, np. Polsce. Im większy kraj tym większa możliwość dawania, tak więc bez Polski proces rozszerzania UE mógłby być zagrożony.
Zastanawiają deklaracje rządu, oraz szefa NBP Leszka Balcerowicza odnośnie przystąpienia Polski do Eurolandu. Mówi się o roku 2008, 2010 … Czy decyzja została już podjęta? Czy jesteśmy skazani na przejście kolejnego (końcowego) etapu integracji? Czy po czasie będzie komu eksportować niechciane u nas Euro – oddalić od nas przewartościowany pieniądz? Kto będzie następny w kolejce do niechcianego EURO? Rumunia, Bułgaria, Turcja, Ukraina?
Jak długo uda się uciec przed spadkiem wartości państwowego pieniądza, tak długo widmo kryzysu będzie mało widoczne. To jeden z przypadków kiedy można uciekać, ale nigdy nie znajdzie się schronienia. Nawet gdyby na całym świecie obowiązywał jeden pusty pieniądz (co mało prawdopodobne) znajdziemy się w momencie gdzie nie będzie już chętnych do przyjęcia dotacji – transferów bezpośrednich – na inwestycje strukturalne, szkolenia, tworzenie nowych miejsc pracy, rolnictwo, czy wsparcie finansów publicznych (pomijam ingerencję jednostek pozaziemskich).
Wyraźnie widać, że jedynymi beneficjentami takich stronniczych podsumowań, takiego zestawiania danych jest władza, względnie określone grupy ją wspierające. Zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje, strumień „darmowego”, wydawanego „z rozumem” europejskiego pieniądza przestaje nieco cieszyć. Zapraszam do dyskusji na tej konkretnej płaszczyźnie: czy te pieniądze są dla nas pożyteczne?
Wszelkie głosy będą mile widziane.