Politycy traktują stanowienie prawa jako narzędzie zmieniania rzeczywistości. Do lamusa odeszły koncepcje widzące w prawie stanowionym konkretyzację prawa naturalnego.
W 2016 roku parlament wyprodukował 31 906 stron ustaw – wylicza w swoim raporcie firma doradcza Grand Thornton. To najwięcej od 1989 roku. I to nie jest ostatnie słowo Sejmu, bo w I półroczu 2017 przyjęto już 17 440 stron ustaw, co stanowi wzrost o 36 proc. w stosunku do I półrocza ubiegłego roku. Jeśli ta tendencja się utrzyma, w tym roku pobity zostanie kolejny rekord. Zresztą, obecny Sejm i Senat są rekordzistami nie tylko w dziedzinie objętości uchwalanego prawa. W ubiegłym roku przyjęcie ustawy – od wpłynięcia projektu do laski marszałkowskiej po podpis prezydenta – trwało średnio 77 dni. To najmniej od 2000 roku.
Prawie połowa (46 proc.) ustaw przyjmowana jest bez prac w komisjach, lub po przyjęciu sprawozdania z prac już pierwszego dnia (w praktyce oznacza to z reguły przyklepanie projektu). W 2010 roku była to co dziewiąta ustawa. Senat nie zgłosił poprawek do ustaw w 67 proc. przypadków, w 2005 roku było to 42 proc. Coraz więcej ustaw trafia do laski marszałkowskiej jako projekty poselskie. Dzieje się to często po to, by ominąć dłuższą rządową ścieżkę legislacyjną.
Dziurawe prawo
W efekcie prawo stanowione przez naszych parlamentarzystów jest coraz bardziej dziurawe. Jak w starym powiedzonku złotych rączek od remontów: każdy chciałby, by było zrobione dobrze, szybko i tanio. Niestety, w pakiecie można dostać najwyżej dwie z tych cech wykonanej usługi. Tak jest też z wieloma ustawami uchwalonymi przez PiS-owską większość w parlamencie. Politycy tej partii chcą mieć ustawę tanio (po co zlecać jej opracowanie i zbadanie skutków komuś kompetentnemu?) i szybko (nie ma sensu żmudnie konsultować tych projektów w rządzie i w komisjach, trzeba je uchwalić bez zwłoki). W efekcie dostajemy akt normatywny, o którego niekonstytucyjności wie nawet wnuczka senatora Bobki. Oczywiście żadna wnuczka nie będzie nam mówiła, że białe jest białe, a czarne – czarne, i nie zrobi tego nawet Trybunał Konstytucyjny, w którego skład wchodzą obecnie głównie reprezentanci rządu. Musi to zrobić dopiero prezydent, za namową osób mniej zacietrzewionych, jeśli chodzi o partyjny spór, żeby nie dopuścić do uchwalenia kolejnego bubla. Ale przecież nie może robić tego za każdym razem – i tak musimy żyć z prawem uchwalanym w skandalicznych okolicznościach, czy to będzie kolejna nowela ustawy o TK, czy zmiana wysokości kwoty wolnej od podatku (najszybciej uchwalona ustawa w historii) będąca de facto nieprawidłowo wprowadzoną w senacie poprawką.
A przecież nie jest tak, że to za czasów PiS stanowienie prawa stało się patologicznie niechlujne. Inflacja prawa przyspieszyła po 2000 roku. Jest to o tyle zrozumiałe, że był to czas przystosowywania polskiego prawa do prawa Unii Europejskiej, choć i to mogło wyglądać lepiej. „Biegunka legislacyjna” wyhamowała w 2004 roku, by od 2011 roku nieprzerwanie nabierać tempa.
Na to, jak wyglądało stanowienie prawa w poprzedniej kadencji, wnikliwie rzuciła okiem Agnieszka Dudzińska w książce „System zamknięty”, opartej na analizach zarówno posiedzeń prac Sejmu i Senatu, jak i dwóch komisji sejmowych i dwóch senackich w latach 2012-2014. Jako że recenzowaliśmy już książkę na naszych łamach, przytoczę tylko najważniejsze tezy. Już dawno nie mamy do czynienia z trójpodziałem władzy, a z „funkcjonalną jednością systemu zarządzającego, a więc jednością władzy wykonawczej i ustawodawczej pomimo konstytucyjnego ich rozdzielenia”. Dudzińska zauważyła nasilającą się tendencję do „by-passowania projektów rządowych”, czyli przedstawiania przez posłów pomysłów władzy wykonawczej jako własnych. Debaty parlamentarne już wtedy były mocno zrytualizowane i nie służyły wymianie zdań, tylko głoszeniu monologów. Także prace w komisjach, gdzie posłowie-eksperci (często z tylnych ław i niewidoczni w telewizyjnych przepychankach) w teorii powinni poddawać rewizji szlachetne założenia rządzących, miały bardzo często doprowadzić do przepchnięcia ich planów. Obecność przedstawicieli zainteresowanych ministerstw na posiedzeniach prowadziła do tego, że propozycje poprawek przyjmowano – bądź nie – przede wszystkim za ich zgodą.
Można zadać pytanie: skąd my to znamy? Te podobieństwa wynikają z tego, że obie strony sporu traktują legislację w taki sam sposób. Wierząc w swoją sprawczość, widzą w niej środek do zmieniania świata lub, parafrazując laburzystowskiego ideologa Anthony’ego Croslanda, usuwania wszystkich źródeł niezadowolenia. Gdy pojawia się jakiś problem, natychmiast potrzebujemy ustawy, która go rozwiąże. I samo uchwalenie danej ustawy ma być remedium na bolączki, jej obowiązywanie to już odmienna kwestia. Stąd bierze się nieznośne „pokazaliśmy, że się da” Beaty Szydło, przedstawianie przyjęcia jakichś rozwiązań (bez czekania na ich efekty) jako sukcesów w serii memów pod wspólnym tytułem „Podobno niemożliwe” Partii Razem, czy – w kompletnie już karykaturalnej formie – wezwanie Piotra Szumlewicza, by „uchwalić ustawę, która zniesie ubóstwo”.