Generalnie model funkcjonowania państwa i społeczeństwa w większości krajów wygląda następująco; władza ściąga znaczną część środków od społeczeństwa w postaci różnie nazwanych danin, a następnie decyduje na co je przeznaczy. Bo podobno to władza wie najlepiej, co obywatelom jest potrzebne i przez swoich funkcjonariuszy wytycza jedynie słuszne kierunki rozwoju. W związku z tym większość prawa jest tworzona „na górze”, a następnie podawana do wykonania „dołom”. Taki system jest uważany za… normalny.
Jedynie nieliczne kraje postanowiły być „nienormalne” i ów model odwrócić – umożliwiając realne bezpośrednie wpływanie na większość prawa zwykłym ludziom z gmin oraz regionów i pozostawiając środki przede wszystkim w rękach tych, którzy je wypracowali – w myśl zasady, że to ludzie „na dole” sami wiedzą, co jest najpotrzebniejsze im i obok nich.
W Polsce wciąż mamy model pierwszy. Ustawa samorządowa z 1990 roku i jej modyfikacja z 1998 r. jedynie podzieliły centralizm zarządzania na odcinki i zaledwie upozorowały samorządność w ramach tzw. demokracji pośredniej. Owszem lud wybiera swoich reprezentantów na wszystkie szczeble, ale zgodnie z prawem fizyki społecznej – prędzej czy później (raczej prędzej!) wybrany zapomina o swoich wyborcach. Demokracja pozostaje sloganem. Nie ważne – sejmik czy powiat – co do zasady wciąż „góra wie lepiej niż dół”. Wprowadzenie jakiś czas temu tzw. budżetów partycypacyjnych jest odstępstwem stosunkowo niewielkim od obowiązującego kierunku.
W 1990 r., w znacznie trudniejszych uwarunkowaniach prawnych niż obecne, w niewielkim 15-tysięcznym miasteczku – Kamieniu Pomorskim – pojawił się na stanowisku burmistrza człowiek, który już wtedy postanowił przewodzić gminie w sposób wolnościowy – przedstawiony przeze mnie wyżej jako „model drugi”. Chociaż wydawałoby się, że w miejscowości z długami oraz 40-procentowym deficytem niskie podatki i zwiększenie swobód obywatelskich są niemożliwe. Mowa o Stefanie Oleszczuku, sprawującym tę funkcję w latach 1990-1994.
Z jego inicjatywy w Radzie przyjęto strategię „gminy minimum” (na wzór koncepcji „państwa minimum”), która redukuje koszty swojego działania, nie przeszkadza inicjatywom mieszkańców, nie obciąża ich nadmiernie podatkami, konsekwentnie stosuje równość w prawach wobec wszystkich, szanuje własność.
Oleszczuk wyszedł z założenia, że ten kto własnym wysiłkiem wypracował pieniądze, wydaje je o wiele efektywniej niż dysponent cudzych. Jeśli ludziom pozostawi się ich więcej w kieszeniach, to i tak wydadzą je w większości w swojej gminie, zaś to, co sami zbudują pozostanie przecież w jej granicach. Jego mottem była „Gmina bogata bogactwem obywateli – nie budżetu!”. Taka, która jedynie tworzy warunki sprzyjające swobodnemu rozwojowi ich aktywności i przedsiębiorczości, bez popychania jednych, a powstrzymywania drugich.
Podatki lokalne przez całą kadencję ustalano na minimalnym dopuszczalnym poziomie (niektóre obniżono nawet o 90%), a ówczesnego „od spadków i darowizn” – w ogóle zaniechano. Przede wszystkim umiarkowany podatek od nieruchomości pozwolił „złapać oddech” kamieńskim przedsiębiorcom, a przez to umożliwił utrzymanie zagrożonych miejsc pracy i przyciągnął nowych inwestorów.
Burmistrz zredukował liczbę urzędników z 57. do 27. etatów – postanowił zreorganizować pracę tak, by poznikały z urzędu „wydziały”, a ich obowiązki rozdzielono konkretnym pracownikom, odpowiedzialnym za wykonanie zadań w całości w zamian za zwiększone pensje.
W realizacji inwestycji postanowiono, że skoro ludzie płacą podatki, to niech czują, że coś pożytecznego z tego mają. Preferowano wydatki na takie, które będą długo służyły jak największej liczbie korzystających – chodniki, jezdnie, wodociągi itp. Wprowadzono także zakaz prowadzenia przez gminę działalności gospodarczej, która powinna być domeną podmiotów prywatnych – uznając, że byłaby to nieuczciwa konkurencja wobec własnych podatników (rywalizowanie z nimi za ściągnięte wcześniej pieniądze).
Ile zostało z tych reform do dzisiaj?
Szanuje