Niedawno prasa doniosła, że w Krakowie powstała specjalna szkoła dla spowiedników. Rozmawiałem na ten temat ze znajomym zakonnikiem, który powiedział mi sporo ciekawych rzeczy.
Na przykład – że jezuici mają prawo udzielać rozgrzeszenia w sprawach bardziej skomplikowanych, ale m.in. dlatego, że przechodzą specjalne przeszkolenie w zakresie spowiedzi, zakończone bardzo trudnym egzaminem. Polega on m.in. na tym, że egzaminowany „spowiada” jednocześnie aż trzech „penitentów”, którzy wymyślają niezwykle zagmatwane sytuacje, a on, na oczach przysłuchującej się publiczności, złożonej ze znających się na rzeczy konfratrów, musi na poczekaniu rozwikłać przedstawiony problem, w dodatku zgodnie nie tylko z zasadami chrześcijańskiej moralności i prawem kanonicznym, ale również w formie przekonującej penitenta i wzbudzającej w nim postanowienie poprawy. Jeśli tak, to krakowska szkoła ma przed sobą bardzo obiecującą przyszłość, oczywiście pod warunkiem pewności, że żaden z tamtejszych wykładowców nie figuruje w notatkach ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Ale nie o tej sprawie chciałbym tu pisać, bo w informacji o krakowskiej szkole zaintrygowała mnie jedna rzecz, mianowicie potraktowanie unikania płacenia podatków jako oczywistego grzechu. Skłania to do zastanowienia się nad charakterem ekonomicznej refleksji w Kościele katolickim w ogóle, a uwzględnieniem spraw podatkowych w szczególności.
Wyzysk prywatny i publiczny
Wyzysk ze strony prywatnego pracodawcy jest w Kościele katolickim rozpracowany stosunkowo dobrze, a owocem refleksji nad tym zagadnieniem jest umieszczenie zarywania pracowników, tzn. unikanie wypłacania im należnego wynagrodzenia w kategorii „grzechów wołających o pomstę do nieba”. Warto jednak przy tym przypomnieć o zasadzie, która dzisiaj wydaje się trochę zapomniana. Chodzi oczywiście o zasadę volenti non fit iniuria, czyli chcącemu nie dzieje się krzywda. Leży ona u podstaw stosunków cywilno-prawnych, a więc i stosunku pracy najemnej, wprowadzając domniemanie, że jeśli ktoś zawarł umowę na określonych i znanych mu warunkach, to znaczy, że tego właśnie chciał. Domniemanie oznacza, ze nie trzeba tego dowodzić, a przeciwnie; jeśli ktoś twierdziłby, ze tak naprawdę chciał czegoś innego, niż ustalił w umowie, to musi dowieść, że został do jej zawarcia zmuszony siłą, groźbą, bądź podstępem. Jestem pewien, że i moralność katolicka stoi na gruncie tego domniemania, bo ono właśnie uzasadnia uznanie zarywania pracowników za grzech wołający o pomstę do nieba.
Podnoszą się jednak głosy, że bardzo wiele, a może nawet większość umów o pracę zawierana jest pod przymusem. Pracownik bowiem zmuszony jest przyjąć proponowane warunki ze względu na sytuację gospodarczą w jakiej się znalazł, bo gdyby był w lepszej, to nigdy by takich warunków nie przyjął. Wydaje się jednak, że mamy tu do czynienia z nieporozumieniem, polegającym na pomieszaniu zewnętrznego przymusu i wewnętrznej motywacji, to znaczy – na utożsamieniu jednego z drugim. Czy przyjęcie gorszych warunków pracy i płacy w sytuacji, gdy alternatywa w postaci braku zatrudnienia i zarobku byłaby jeszcze gorsza, należy traktować jako efekt przymusu, a więc wyzysku? Nie jestem przekonany, bo nikt nie uważa za wyzysk sytuacji odwrotnej – gdy pojedynczy pracownik lub związek zawodowy, korzystając z sytuacji na rynku pracy, przekonuje pracodawcę do zaoferowania korzystniejszej stawki za tę sama pracę. A przecież sytuacja w obydwu przypadkach jest identyczna; pracownik jest motywowany do przyjęcia skromniejszych warunków, bo alternatywa jest od nich jeszcze gorsza, zaś pracodawca jest motywowany do zaoferowania wyższych zarobków pracownikom, bo alternatywa, w postaci niedoboru zatrudnienia też jest dla niego jeszcze gorsza. Obok tego obiektywnego czynnika jest jeszcze kwestia praktyczna. Otóż ustalenie prawdziwej motywacji może w większości przypadków nastręczyć ogromne trudności dowodowe. Któż może naprawdę wiedzieć, co ktoś inny w jakimś momencie sobie myślał? Dlatego też zasada volenti non fit iniuria jednym cięciem te wątpliwości rozstrzyga.
O ile jednak, nawet uwzględniając przedstawiony problem, kwestia wyzysku, że tak powiem, „prywatnego”, została w Kościele katolickim rozpracowana stosunkowo dobrze, o tyle można odnieść wrażenie, że kwestia wyzysku ze strony państwa dopiero czeka na takie rozpracowanie. A przecież w dzisiejszych czasach, zwłaszcza przy dobrze funkcjonującym wymiarze sprawiedliwości, wyzysk „prywatny” staje się zjawiskiem stosunkowo rzadkim, zwłaszcza na tle szalejącego wyzysku ze strony państwa, przede wszystkim w postaci podatków oraz innych przymusowych świadczeń pieniężnych.
Między nami, niewolnikami
W 1995 roku Centrum Adama Smitha w Warszawie przeprowadziło badania nad rozmiarem konfiskaty dochodu statystycznej rodziny pracowników najemnych, zatrudnionych poza rolnictwem. Po zsumowaniu wszystkich podatków, opłat i składek, jakie rodzina ta pod przymusem wpłaca na rzecz władzy publicznej okazało się, że państwo konfiskuje jej aż 83 procent rocznego dochodu! Oczywiście część tych pieniędzy później do tej rodziny wraca w postaci tzw. „konsumpcji zbiorowej”, a więc ochrony zdrowia, edukacji, czy świadczeń z ubezpieczenia społecznego, ale w tym przypadku chodziło o rozmiar konfiskaty. Już pierwszy rzut oka pokazuje, że sytuacja rodziny pracowników najemnych w Polsce jest bardzo zbliżona do sytuacji rzymskiego niewolnika w okresie Cesarstwa, kiedy to właściciele majątków oddawali je niewolnikom w administrację, w ramach tzw. peculium, którego właścicielem formalnie pozostawał pan, ale faktycznie niewolnik gospodarzył tam samodzielnie. Rozliczenie niewolnika z właścicielem wyglądało trochę mniej korzystnie, niż rozliczenie współczesnego pracownika najemnego z państwem, ale kiedy uwzględni się okoliczność, że właściciel musiał niewolnika kupić, zakwaterować na własny koszt, żywić, odziewać i leczyć, to okazuje się, że wszelkie różnice zanikają. To zestawienie pokazuje rozmiar wyzysku ze strony państwa.
Instynkt samozachowawczy, czy grzech?
Publikacje GUS przynoszą szacunkową informację, że około 30 procent produktu krajowego brutto, a więc tego, co zostało wytworzone i sprzedane, powstaje w „szarej strefie”, a więc w konspiracji przed władzą publiczną. Celem tej konspiracji jest przede wszystkim unikanie płacenia podatków, co wykładowcy krakowskiej szkoły spowiedników skłonni są uważać za bezwzględny grzech, a w każdym razie taki ich pogląd przekazała prasa. Warto jednak zastanowić się nad przyczynami, dla których tylu ludzi ryzykuje konspirację. Czy przyczyną schodzenia do konspiracji nie jest przypadkiem świadomość, że w przeciwnym razie działalność gospodarcza przestanie być rentowna, co pozbawi zainteresowanego jakichkolwiek dochodów? Jeśli tak, to wygląda na to, że główną przyczyną konspiracji jest instynkt samozachowawczy. I chociaż władza publiczna nie dostaje oczekiwanych podatków, to jednak rodziny konspirujących mają źródło utrzymania, a kto wie, czy to nie dzięki tej pełnej ryzyka konspiracji gospodarka odnotowuje stały wzrost i nie upada.
Pojawia się w tym momencie pytanie, czy chrześcijanin zobowiązany jest w sumieniu do bezwzględnego podporządkowania się obowiązkowi płacenia podatków bez względu na ich wysokość? Czy zbyt wysokie podatki nie są urągającym sprawiedliwości wyzyskiem, rodzajem „grzechu wołającego o pomstę do nieba”? Czy istnieje jakieś moralne uzasadnienie „szarej strefy”?
Dura necessitas
W etyce chrześcijańskiej występuje hierarchia dóbr, również i tych, które mają jednoznacznie pozytywną konotację. Dla przykładu; życie (chronione przez przykazanie V) stoi w tej hierarchii wyżej od własności, która jest chroniona przykazaniem VII. Właśnie dlatego na gruncie moralności katolickiej wyrosło pojęcie „dura necessitas”, czyli twardej konieczności, która pozwala na poświęcenie dobra stojącego niżej w hierarchii dla ratowania dobra stojącego w hierarchii wyżej. Na przykład kradzież chleba w sytuacji zagrożenia życia wprawdzie nie przestaje być kradzieżą, ale ta kradzież nie jest uznawana z grzech, bo konieczność ochrony zagrożonego życia usprawiedliwia moralnie naruszenie cudzej własności.
Wydaje się, że w przypadku fiskalizmu mamy do czynienia z sytuacją, jeśli nie tożsamą, to z całą pewnością – analogiczną. Wobec tego nie można wykluczyć, że dura necessitas, jeśli nie we wszystkich, to prawdopodobnie w większości przypadków może usprawiedliwiać zejście do konspiracji w „szarej strefie”. Ale to oczywiście są tylko takie przypuszczenia felietonisty, który nie jest przecież wykładowcą krakowskiej szkoły spowiedników. Ciekawe, jakie stanowisko oni zajmą w tej sprawie i co absolwenci szkoły będą później mówili ludziom w konfesjonałach.