Ach, ileż słuszności było w paradoksie głoszonym w epoce transformacji ustrojowej przez Stefana Kisielewskiego! Powtarzał on wówczas, by „wziąć za mordę i wprowadzić liberalizm”. Chodziło mu o to, że w Polsce nigdy nie da się wprowadzić zasad rynkowych w gospodarce przy zachowaniu procedur demokratycznych. To przekonanie brało się z jego diagnozy, którą z szaleńczą odwagą cywilną głosił w okresie solidarnościowego karnawału 1980-1981. Zdaniem Stefana Kisielewskiego bowiem Solidarność, jako ruch robotniczy, nie była skierowana przeciwko socjalizmowi, tylko przeciwko dominacji Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. No i teraz mamy dowód trafności tej diagnozy. Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej już nie ma, a socjalizm rozwija się w najlepsze – o czym świadczy między innymi zaostrzająca się polityczna wojna, częściowo mająca charakter walki klasowej. A pamiętamy, że Ojciec Narodów, Chorąży Pokoju, czyli Józef Stalin przenikliwym umysłem spenetrował, że walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu.
Odkąd za czasów Republiki Rzymskiej Gajusz Grakchus wprowadził tzw. frumentacje, czyli rozdawnictwo zboża i oliwy dla rzymskiego plebsu, który w ten sposób chciał życzliwie do siebie usposobić, przetrwały one aż do dnia dzisiejszego – oczywiście w formach znacznie bardziej wyrafinowanych, a ponadto opatrzonych równie wyrafinowanymi uzasadnieniami ideologicznymi, a nawet quasi-religijnymi. W dominującym w dzisiejszym świecie ustroju republikańskim, przedstawiciele suwerena, czyli „ludu”, na wyścigi pragną mu służyć – oczywiście dla jego dobra, jakże by inaczej – ale nie za darmo. W zamian za swoją służbę dla suwerena oczekują konfitur – a najlepszym sposobem ich zapewnienia, jest biurokratyzacja państwa. Polega ona na tym, że władza publiczna ustanawia nakazy lub zakazy. Na straży tych nakazów lub zakazów ustanawia urzędy, które mają ich pilnować, no i mają się z tego utrzymać. Im więcej nakazów i zakazów, tym mniejszy zakres swobody – również gospodarczej, no i tym większe koszty. Jak bowiem dowiedzieliśmy się z podsłuchanej rozmowy pani Elżbiety Bieńkowskiej z panem Wojtunikiem z CBA, „tylko idiota” pracuje za 6 tysięcy złotych miesięcznie. Nasi dobroczyńcy byle czego nie zjedzą, ani nie wypiją. Ponieważ nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogłoby być jeszcze lepiej, armia naszych dobroczyńców systematycznie rośnie. O ile w roku 1990 w administracji centralnej pracowało 45 tys. urzędników, to już pięć lat później – 112 tysięcy. Nie było to, ma się rozumieć, ostatnie słowo, bo prawdziwa eksplozja synekur w sektorze publicznym nastąpiła za rządów koalicji AW”S”-UW w latach 1997-2001, w następstwie czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka, a jego następcy starali się mu dorównać. W rezultacie liczba urzędników przekracza dziś 650 tysięcy, zaś funkcjonariuszy publicznych – 3 miliony.
Wprawdzie na skutek rozwiązań przyjętych w ordynacji wyborczej partie polityczne w Polsce mają charakter wodzowski, ale przywódcy tych partii są zakładnikami swego zaplecza politycznego, które muszą wynagradzać posadami i frumentacjami innego rodzaju, bo w przeciwnym razie zostaliby generałami bez armii. Dlatego też programy prawie wszystkich politycznych ugrupowań nakierowane są na rozbudowę sektora publicznego – oczywiście pod rozmaitymi, często patetycznymi pretekstami. Może to być na przykład przeciwdziałanie katastrofie demograficznej, ochrona polskiej ziemi, reindustrializacja („Industrializacja – racja – pożytek z niej. Indus – rozumiem. Trializacja – już mniej” – żalił się poeta) kraju – i tak dalej.
I oto mamy ustawę „rodzina 500 plus”, przewidującą frumentację dla dzieci gwoli zahamowania kryzysu demograficznego. W tym celu, w warunkach deficytu budżetowego w wysokości prawie 55 miliardów złotych, rząd ma wypłacać po 500 złotych na drugie i kolejne dzieci. W roku 2016 ma to kosztować co najmniej 17 mld złotych, a w latach następnych – 21 i więcej, zwłaszcza gdyby dzieci rzeczywiście zaczęło przybywać. Żeby jednak wypłacić dzieciom te pieniądze, trzeba będzie je najpierw odebrać podatnikom i to w ilości nieco większej – około 600-700 złotych na każde dziecko, bo dla dogodzenia dzieciom trzeba będzie trochę zwiększyć aparat biurokratyczny. Ktoś bowiem musi te dzieci policzyć, które pierwsze, które drugie, trzecie i tak dalej, która rodzina zamożna, a która niezamożna – żeby wyeliminować przypadki wyłudzeń, bo grosz publiczny – rzecz święta – no a strażników grosza publicznego trzeba przecież wynagrodzić, bo cóż wynagradzać w tych zepsutych czasach, jeśli nie uczciwość? Skoro w budżecie taki deficyt, to jasne, że podatków na to nie wystarczy, zatem frumentacje dla dzieci trzeba będzie sfinansować zwiększeniem długu publicznego. Krótko mówiąc, za frumentacje dla dzieci już urodzonych, zapłacą dzieci, które jeszcze się nie urodziły. Oczywiście nie teraz, tylko wtedy, kiedy już się urodzą. Czy jednak aby na pewno się urodzą? Jedną z przyczyn kryzysu demograficznego mogą być długi publiczne w państwach tym kryzysem dotkniętych. Nie jest wykluczone, że jakimś szóstym zmysłem dzieci jeszcze nie urodzone dowiedziały się, że zostały obciążone gigantycznym długiem, którego, mimo spłacania przez całe życie, nie będą mogły spłacić. Nic zatem dziwnego, że zastanawiają się, czy opłaca im się urodzić i w większości przypadków dochodzą do wniosku, że nie – no i się nie rodzą. Jest to doskonała ilustracja trafności spostrzeżenia laureata nagrody Nobla z ekonomii w roku 1992, amerykańskiego ekonomisty Gary Stanley`a Beckera, który odkrył, że ludzie zachowują się tak, jakby kalkulowali. W tej sytuacji, mimo frumentacji, katastrofa demograficzna może się pogłębiać, zaś jedynym skutkiem uchwalonej właśnie ustawy może być zwiększenie przepływu pieniędzy poprzez budżet państwa, a więc – zwiększenie poziomu socjalizmu w państwie no i oczywiście – wzrost liczby synekur w sektorze publicznym.