Im bliżej do wyborów, tym bardziej fantastyczne pomysły reformatorskie przychodzą do głów uczestnikom sztabów partyjnych. Rzecz w tym, że o ile w gospodarce cudów raczej nie ma – oczywiście poza przypadkami nazwanymi „gospodarczymi cudami” – to pomysłowość ludzka jest nieograniczona, to znaczy – ograniczona jedynie kalendarzem wyborczym.
Czegóż to Umiłowani Przywódcy dotychczas nie wymyślili! Likwidację składek przy jednoczesnym utrzymaniu przymusu ubezpieczeń, płacę minimalną (pamiętam kampanię wyborczą w której przedstawiciel pewnego komitetu całkiem serio domagał się „płacy maksymalnej”, która wydawała mu się lepsza od minimalnej) – a przecież dopiero wchodzimy w decydującą fazę. To znaczy – fazę pozornie decydującą, bo widać wyraźnie, że reżyser politycznej sceny nie zamierza dokonywać na niej żadnych istotnych zmian; po staremu dominuje partia w otoczeniu „stronnictw sojuszniczych” – ale reżyseria to jedna, a potrzeby przemysłu rozrywkowego, to całkiem inna sprawa, toteż komitety wyborcze prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych reform, niczym w jakimś stachanowskim socjalistycznym współzawodnictwie. Całe szczęście, że po 25 października wszyscy o tych pomysłach zapomną, bo w przeciwnym razie nastąpiłby nieprawdopodobny bałagan i finis Poloniae, jako że sfinansowanie tych wszystkich ambitnych przedsięwzięć przekroczyłoby możliwości gospodarki znacznie bardziej rozwiniętej i wydajniejszej, niż nasza.
Charakterystyczne jest przy tym to, że prawie nikt nie wspomina o potrzebie odblokowania narodowego potencjału gospodarczego, skutecznie zablokowanego wskutek podtrzymywania ustanowionego w 1989 roku przez generała Kiszczaka w gronie osób zaufanych ekonomicznego modelu państwa w postaci kapitalizmu kompradorskiego oraz postępującej biurokratyzacji kraju. Myślę, że to przemilczanie bierze się zarówno z poczucia taktu – w domu wisielca nie rozprawia się przecież o sznurze – jak i z instynktu samozachowawczego – bo jednym z warunków odblokowania narodowego potencjału ekonomicznego jest demontaż znacznej części aparatu biurokratycznego, który jest następstwem wynagradzania przez rządzące i opozycyjne ugrupowania uczestników swego politycznego zaplecza, poprzez stwarzanie im możliwości pasożytowania na obywatelach.
Warto zwrócić uwagę, że interesy beneficjentów kapitalizmu kompradorskiego zbiegają się z interesami biurokracji, bez względu na przynależność partyjną. Za komuny nomenklatura zainteresowana była w drobiazgowym nadzorowaniu każdej działalności gospodarczej, bo zapewniało to legalne i nielegalne zyski. Kiedy nomenklatura się uwłaszczyła, to nie życzyła sobie już żadnych nad sobą nadzorców i dlatego pozwoliła Mieczysławowi Wilczkowi na proklamowanie swobody działalności gospodarczej. Rychło jednak zorientowała się, że na wolnym rynku konkurencji z obywatelami zaprawionymi do walki z komuną o przetrwanie na pewno nie wygrają, no i zatrąbiła do odwrotu. Historia ustawy o działalności gospodarczej to historia jej nieustannego „nowelizowania” poprzez dopisywanie coraz to nowych przypadków reglamentacji gospodarczej. W ciągu 10 lat ustawa ta była nowelizowana ponad 60 razy i w rezultacie reglamentacja została przywrócona. Wychodziło to naprzeciw potrzebom partii politycznych, zmuszonych do wynagradzania swego politycznego zaplecza znanymi od czasów Republiki Rzymskiej frumentacjami, które obecnie przybrały postać synekur w sektorze publicznym. Ustanawia się nakaz, albo zakaz i na jego straży tworzy się urząd, który ma się z tego wyżywić.
Ponieważ demokracja się rozwija, to i urzędów trzeba tworzyć coraz więcej i w rezultacie tempo przyrostu długu publicznego przekracza i to znacznie, tempo wzrostu gospodarczego. Nietrudno przewidzieć, czym to się musi skończyć. Jedynym sposobem zatrzymania, a następnie odwrócenia tego ześlizgu ku przeznaczeniu byłoby odblokowanie narodowego potencjału ekonomicznego. Czy jednak jest to w ogóle możliwe przy zachowaniu procedur demokratycznych?